Home DokumentyPolskie dokumenty o życiu konsekrowanymEpiskopat PolskiEpiskopat Polski - BiskupiHomilie i przemówienia biskupów 2007.10.16 – Warszawa – Kard. Kazimierz Nycz, Konferencja do wyższych przełożonych zakonów męskich

2007.10.16 – Warszawa – Kard. Kazimierz Nycz, Konferencja do wyższych przełożonych zakonów męskich

Redakcja
 
Kard. Kazimierz Nycz, Metropolita Warszawski

KONFERENCJA DO WYŻSZYCH PRZEŁOŻONYCH ZAKONÓW MĘSKICH

Warszawa, 16 października 2007 r.

 

Będę chciał się podzielić tylko i wyłącznie swoim własnym doświadczeniem z życia Kościoła, doświadczeniem współpracy z zakonami. To bogactwo doświadczenia życia księżowskiego i biskupiego przywożę z Krakowa. Bardzo mi to pomagało w Koszalinie dlatego, że doświadczenie współpracy (zakonników w Krakowie było ponad tysiąc – na 1200 księży, czyli prawie tyle samo) – to doświadczenie współpracy było historyczne, ale mocno ukształtowane przez Papieża Jana Pawła II, jako kardynała Wojtyły.

Pamiętam dyskusję na temat współpracy z zakonami- na zebraniach plenarnych dyskusje toczą się często, będą się toczyły i muszą się toczyć. Abp Stroba, który był młody duchem, powiedział: – Jak nam Wojtyła w latach 70-tych referował sposób stawiania współpracy diecezji z zakonami, jak nam mówił, że prosił 40 zakonów krakowskich, aby przyjęły parafie, potem to potwierdził mianując ks. bpa Małysiaka – zakonnika na biskupa pomocniczego, to myśmy myśleli, że to taki „młodziak” przemawia przez niego. I stary Stroba powiedział: – Dziś wiem, że tamta droga była słuszna.

Ten komplement, który jest podstawą do dialogu, ale u podstaw tego komplementu leży po prostu potężna eklezjologia. Rozumienie i widzenie Kościoła, którym wszyscy jesteśmy,  któremu wszyscy służymy na poziomie Kościoła powszechnego, co się bardzo wiąże z charyzmatem zakonnym. Nie byłoby Kościoła powszechnego, gdyby mnie było  kościołów partykularnych czyli diecezji. Tam też musimy być razem i uczyć się tej formy posługi w zależności od zmieniających się czasów. Inaczej było w czasie komunizmu, kiedy zakony męskie i żeńskie bardzo często musiały na chwilę, która trwała 40 lat, odejść od swoich właściwych charyzmatów i weszły w duszpasterstwo, w katechezę, w prowadzenie parafii w znaczeniu dosłownym, aby ten trudny czas przetrwać, kiedy zakonnikom i zakonnicom pozamykano ich własne dzieła – niektórym w stu procentach.

Trzeba czytać znaki czasu. Jednym z takich znaków, który czytacie, jest temat jaki omawiacie w czasie waszego spotkania: Zakony w pluralistycznym, demokratycznym społeczeństwie. Ja to rozszerzę. Na tej szerokiej kanwie rodzi się pytanie: Jak dziś w świecie pluralistycznym głosić Chrystusa? I to nie w znaczeniu politycznym – ponad podziałami, ale jak głosić Chrystusa ludziom o różnych poglądach religijnych, o różnych przekonaniach, o różnym stopniu religijności? To nie są pytania pozorne, to są pytania niezwykle trudne. Doświadcza tego jak w pigułce zwłaszcza każdy katecheta w dużym mieście, który ma wśród katechizowanych bardzo pluralistyczny obraz uczniów i pod względem religijnym, wiary, pod względem związku z Kościołem, a także wszelkich innych poglądów. Ile się natrudzi i namęczy, żeby obsłużyć – mówiąc nieładnie – pedagogicznie, dydaktycznie wszystkich. Tych, którzy przynoszą z domu bardzo wiele, są wierzący, ale i tych, którzy przychodzą i niewiele przynoszą – jedynie cienkie nitki związków z Kościołem. Do wszystkich ten katecheta jest posłany. Można powiedzieć, że jest to pewien archetyp nas wszystkich: zakonów, Kościoła, biskupa, księdza. Jesteśmy posłani do wszystkich, bo Kościół z natury jest misyjny. My dopiero dzisiaj wiemy, że jest misyjny także tu i w naszej rzeczywistości.

To pytanie jest do wszystkich skierowane. Do księży diecezjalnych, zakonnych, do diecezji, zakonów. Jak glosić Chrystusa dzisiaj? Musi być ono pytaniem, na które najpierw damy odpowiedź, a potem można się zastanawiać, jaka w tym zadaniu byłaby specyfika działania w wymiarze Kościoła, zakonu konkretnego czy konkretnego charyzmatu.

Zacznę od czegoś, co by wprowadziło naszą rozmowę jeszcze ku szerszym horyzontom. Trochę historii nie zaszkodzi. Nie jestem właścicielem tej mądrości, którą wypowiem. Wyczytałem to w nowowydanej książce kard. Ratzingera, jaka ukazała się dwa lata temu w polskim tłumaczeniu: O ruchach w Kościele.

Kardynał, analizował historię ruchów i zakonów – też je zalicza do ruchów. Wywołał ciekawą analogię historyczną, którą da się wytłumaczyć tylko i wyłącznie przez urząd Piotra w Kościele. Najpierw nie przez napięcie między charyzmatem a urzędem, jak nieraz mało odkrywczo tłumaczyliśmy problem ruchów i zakonów w Kościele w relacji do biskupa, do urzędu, diecezji czy parafii.  Autor mówi, że nie ma innego wytłumaczenia owego twórczego napięcia, jakie w Kościele istnieje, jak tylko przez służbę urzędowi Piotra.

Zasada pierwsza, którą wyprowadza: – Człowiek należący do Kościoła zawsze potrzebuje miejsca, w którym mógłby doświadczyć żywego Kościoła. Autentycznego, nie uwikłanego, nie skostniałego, ciepłego Kościoła w przeżywaniu wiary, sakramentów , modlitwy, wspólnoty. To pragnienie zawsze było i było zaspokajane w Kościele, bądź przez urząd, bądź przez charyzmat, a najlepiej razem przez jedno i drugie. I podaje przykładów wiele. Skoncentruję się króciutko , bo nie o tym chcę mówić, zasadniczo na dwóch okresach historii Kościola.

Kiedy doświadczenie Kościoła żywego przy ołtarzu, w rodzinie, we wspólnocie było powszechne w okresie pierwszych trzech wieków, kiedy Kościół był w katakumbach, w okresie prześladowań, to napięcie między charyzmatem  a urzędem było mniejsze. Zaś kiedy Kościół wyszedł z katakumb i za Konstantyna i jego następców – w IV i V wieku – zaczął być obdarzany przywilejami ze strony państwa: biskupi i wszyscy, którzy stanowili Kościół urzędowy, wtedy zaczęło się pragnienie ciepłego – jak mówi Ratzinger – serdecznego przeżywania Kościoła. Wtedy przyszedł pierwszy wielki powiew Ducha Świętego w Kościele – przyszedł wielki ruch monastyczny, przede wszystkim wielki ruch benedyktyński, który był w napięciu z urzędem. Ale były  przemieszczenia między urzędem a charyzmatem. Zakony benedyktyńskie stały się miejscem formacji biskupów, prezbiterów. Następowała wymiana, a równocześnie mocne parcie do przodu przez charyzmat ruchu benedyktyńskiego (opat benedyktyński, którego wyświęciłem na księdza kiedyś, będzie mówił, że uprawiam tu obrazoburstwo, ale nie uprawiam obrazoburstwa). Napięcie polegało na tym, że ruch benedyktyński dawał ludziom tamtym autentyczne przeżycie Kościoła – wspólnoty, Kościoła liturgii, Kościoła w zetknięciu z Pismem świętym.

Można powiedzieć, że tak się stało po raz drugi w wieku X, XI, XII i XIII. Po całym wielkim napięciu reformy gregoriańskiej, cesarz, papież, Canossa, przywileje Kościoła, inwestytura… Jeśli powiemy, że Średniowiecze zaczyna się w 800-nym roku, to w cztery wieki później Kościół poukładał sobie korzystnie relacje z  państwami. Co się wtedy zaczyna dziać?  Brakowało wtedy ciepłego Kościoła, nie związanego z bogactwem, z układami, z krolem. I wtedy przychodzi wielki ruch franciszkański i dominikański – zakony żebracze.

Można iść do przodu dalej, ale nie to jest przedmiotem naszego tematu. Konkludując po raz pierwszy, czego można by się spodziewać po zakonach w Kościele dzisiaj?

Niewątpliwie jesteśmy  świadkami, że młodzi ludzie często krzyczą, szukając miejsca doświadczenia Kościoła we wspólnocie modlitewnej, we wspólnocie apostolskiej, we wspólnocie Odnowy w Duchu Świętym. Krzyczą, szukają i wołają o modlitwę kontemplacyjną. A jak nie znajdują to chodzą po różnych sektach dalekowschodnich, żeby znaleźć to, co my przecież mamy jako skarb modlitwy w Kościele. Nie zawsze jednak potrafimy to pokazać, nie zawsze potrafimy człowiekowi dzisiejszemu to dać.

Zanim odpowiem na pytanie: Czego by się można dzisiaj spodziewać po zakonach w Kościele – zakonach Męskich i żeńskich, że dadzą człowiekowi bardziej niż ten uwikłany w  różne budowania i problemy, związany z różnymi fundacjami ksiądz diecezjalny, czy biskup. Że potrafią bardziej tego Ducha Świętego, ten żywy Kościół, przez to, że jesteście przez swoje śluby rad ewangelicznych, powinniście być mniej uwikłani i uwiązani w te wszystkie sprawy materialne, urządzanie się ze światem współczesnym, z rządem, z władzą. Myślę, że tak jest w waszych wspólnotach, gdzie jest więcej czasu na spowiedź, kierownictwo duchowe, na przeżycie żywego Kościoła w modlitwie, w grupach. To widać w rożnych zakonach. Nie wymienię tu żadnego, żeby nie powiedzieć, że kogoś wiedzę lepiej, a kogoś gorzej.

Sądzę, że ten historyczny wątek, który wprowadzam dziś, na pewno jest wyzwaniem dla tego współczesnego świata takim jakim on jest – pluralistyczny, które musicie podjąć w swoich domach, swoich klasztorach, w swoich parafiach – jeśli je prowadzicie, w kościołach, które obsługujecie. Te zadania, które są zadaniami całego Kościoła, ale do których jakby wy zostaliście bardziej powołani i stworzeni przez przyrożne charyzmaty waszych zakon ów. To nie jest tak, że charyzmat franciszkański, dominikański trzynastowieczny się skończył i dzisiaj jest nieaktualny, a zatem należy rozwiązać franciszkanów i dominikanów co najmniej. To nie jest tak, że charyzmat jezuitów, którzy powstali w okresie trydenckiej reformy, kiedy reforma luterańska poszła w takim kierunku jakim poszła, że ten charyzmat się skończył i jezuici są niepotrzebni. A więc kwestia: jak stawiać pytania na kolejnych kapitułach – pytania o to, jak odczytać znaki czasu i zmodyfikować widzenie charyzmatu dziś? W przeciwnym wypadku byłoby tak, że zakon został założony na potrzeby jakiegoś konkretnego dzieła. Kiedy dzieło się skończyło, zakon trzeba rozwiązywać. Tak by trzeba było patrzeć na wszystkie dziewiętnastowieczne zakony, które powstały dla rozmaitych konkretnych dzieł charytatywnych. Kiedy one się skończyły, to należy je rozwiązywać? Może lepiej tak, by działo się podobnie jak w ciągu ostatnich 25 lat z Zakonem Sióstr Miłosierdzia, który z powołany został jednoznacznie dla charyzmatu konkretnego dzieła: wychowania dziewcząt zagubionych życiowo w XIX wieku. Nagle w osobie S. Faustyny znalazły refundację i poszerzenie charyzmatu tak daleko idące, że są potrzebne Kościołowi w sposób nowy, szczególny, na miarę XXI wieku. Stało się to za sprawą Św. Faustyny i tajemnicy Bożego Miłosierdzia i – nie ukrywajmy – także za sprawą naszego Papieża Jana Pawła II, który w pewnym momencie temu wszystkiemu pomógł i potrafił to wydźwignąć na nowy cel i nowe elementy.

W tym momencie dopiero chciałbym przejść do właściwego pytania: Jak ocalić w pluralistycznym społeczeństwie głoszenie Chrystusa? Zanim przejdę do szczegółów, o których będziecie mówić w dyskusji, to chcę powiedzieć o jednej rzeczy ogólniejszej natury.

Wydaje się, że świat, do którego idzie Kościół, w ciągu tych 2000 lat, zawsze się jawi jako świat dwubiegunowy. Świat nastawiony wrogo, jak mamy w widzeniu św. Jana Apostoła, i świat przyjazny bardziej Kościołowi. Nigdy w historii Kościół nie miał tylko spokojnych czasów. Zmarły dziś biskup Jerzy zawsze mówił: – Nie tłumaczcie się trudnymi czasami. Odkąd żyję, zawsze słyszałem, że są trudne czasy. Jako dziecko podczas pierwszej wojny, jako dorastający człowiek w międzywojennym okresie, podczas drugiej wojny także mówili, że są trudne czasy. Za stalinowskich  czasów mówili, że są trudne czasy. Czasem, używając takiego określenia na dzisiejsze czasy, krzywdzimy tych, którzy żyli przed nami, którzy bardzo cierpieli i mieli trudne czasy. I mówił, że zamiast się brać do roboty, to się tłumaczymy trudnymi czasami albo tak zwanymi obiektywnymi trudnościami.

Świat, do którego szedł Chrystus ze swoją Ewangelią, zawsze był „trudny”. Tak było za czasów Jezusa. Tłumy zasłuchane, kiedy indziej wołały: Ukrzyżuj Go! Raz były przy Chrystusie, raz Go zostawiały. On nie rezygnował z pójścia do nich. Tak było w Kościele Apostolskim. Wiemy jak naucza św. Paweł. Raz go słuchano – a wiemy, że nie mówił rzeczy prostych – a kiedy indziej mówiono: – Posłuchamy cię innym razem. Zawsze tak było!

Wieczernik Zielonych Świąt, w którym byli w obawie przed światem zamknięci apostołowie. Po wniebowstąpieniu do Zesłania Ducha Świętego wieczernik był zamknięty. Natomiast kiedy go otwarli, Piotr wyszedł na  zewnątrz, by mówić odważnie o Chrystusie ukrzyżowanym i zmartwychwstałym, ten wieczernik na zawsze już się nigdy nie zamknął. Apostołowie do niego wracali, by się umocnić, by odbyć jeden, drugi sobór jerozolimski, naradzić się w jakichś sprawach, w których się różnili, czasami bardzo – chociażby sprawa przyjmowania pogan, z obrzezaniem czy bez obrzezania. Różnice między Piotrem i Pawłem były ogromne. Ale zawsze ten wieczernik pozostał wieczernikiem otwartym. Nie przychodziło im na myśl, żeby go zamknąć. I tak było przez całe wieki i powinno być przez cale 2000 lat i dalej w Kościele. Nam jest potrzebny wieczernik, byśmy przychodzili się umocnić jak apostołowie po to, aby wyjść i zmierzyć się z tym światem, do którego mamy iść.

Taki wybitny młody intelektualista Dariusz Karłowicz, w swoich książkach, które pisze o różnych etapach historii, a zwłaszcza o filozofii greckiej, rzymskiej, czasach pierwotnego Kościoła – w jednej ze swoich książek właśnie przed tym przestrzega. Współczesnym chrześcijanom w Europie Zachodniej, po części też w Polsce, wydaje się, że ponieważ konfrontacja z tym światem jest trudna, niebezpieczna, nie ma wielkich efektów – w takim razie może zwińmy żagle i wejdźmy do „ciepełka” wieczernika. Karłowicz nazywa swoją książkę „Koniec snu Konstantyna”. Ciekawy tytuł, bo u podstaw jest zawarta taka pokusa, że gdyby chrześcijanie, którzy wyszli na wolność z katakumb, w erze Konstantyna, tak też myśleli jak dzisiaj, to byśmy musieli skończyć z marzeniem, że zawojujemy świat, że go przemienimy, że mu nadamy chrześcijańskie oblicze, to trzeba wrócić do katakumb. Natomiast chrześcijanie nie byli w katakumbach, bo tam poszli dla ciepła. Oni tam byli dlatego, że ich zamknęli, świat ich zamknął, nie mieli wyjścia. Dlatego dzisiaj myśleć, żeby się schować w swojej własnej łódeczce, by wpłynąć doi zatoki, gdzie morze jest spokojne, niech się tam topią ci chrześcijanie ochrzczeni w tym morzu współczesności, nic nas to nie obchodzi. Jest to błędem, który byłby bardzo kosztowny w rozumieniu Kościoła dzisiaj.

Ale jest też równocześnie i druga skrajność, oprócz tej gdzie człowiek się okopie, zamknie w twierdzy oblężonej, będzie nazywał, kontestował ten świat… Jest potrzebny ten środek. Kościół dziś, w Polsce też, musi zachować postawę mężnych apostołów z wieczernika. Umocnionych Duchem Świętym i ciągle się umacniających. Ale równocześnie musi szkolić swoją załogę. Nie da się przeczekać morza wzburzonego w zatoczce, dlatego, że może współczesnego świata nigdy nie będzie spokojne. Zawsze będzie sztormowe i byśmy czekali do końca świata i jeszcze trochę potem. Trzeba na to morze wypłynąć, ale trzeba wypłynąć mocną łodzią i z dobrą załogą.

To jest temat apostolstwa w Kościele. Jak głosić Chrystusa w pluralistycznym, niespokojnym świecie, ponad podziałami. Trzeba głosić na takim poziomie przygotowania i sprawności załogi apostolskiej Ko9ścioła, żeby z jednej strony, ratując innych, samemu się nie utopić, a z drugiej strony nie ulec pokusie przeczekania, zamknięcia, stworzenia takiego getta współczesnego świata, z którego się krzyczy przez okno: my jesteśmy Kościołem prawdziwym, a wy jesteście tacy i inni – z rozmaitymi epitetami…

Jest jeszcze zależność, którą warto sobie przypomnieć. Nieraz się nad tym zastanawiam, że kiedy przychodzi burza wielka na okręcie, który stoi zacumowany, zwłaszcza gdy to jest okręt podwodny, który nie umie pływać za dobrze kiedy jest na powierzchni. Co robią okręty podwodne podczas sztormu? Jak zdążą to uczynić – wypływają na głębię. Na głębiach, gdzie nie ma burzliwych fal, mogą płynąć bezpiecznie.

Papież mówi: „Duc in altum”. Jeżeli umieć głosić Chrystusa dzisiaj, to trzeba to robić na dużej głębokości wiary. Całe Novo millenio inneunte jest dla nas tutaj tekstem obowiązującym. Wypływać na głębię charyzmatu zakonnego, wypływać na głębię eklezjologii, wypływać na głębię wiary, bo tylko wtedy, z takim pogłębionym sposobem głoszenia Chrystusa, jesteśmy w stanie dać sobie radę z dzisiejszym, światem.

I w ostatniej krótkiej części, powiem kilka rzeczy szczegółowych z tego wszystkiego, co jest tuż przed nami. Mam tu na myśli niedzielne wybory.

Jak być ponad? Trzeba mieć na uwadze rozróżnienie przypomniane w liście biskupów – rozróżnienie między Kościołem nauczającym a Kościołem świeckich. Nie ma dwóch Kościołów. Jest jeden Kościół, w którym są księża, duchowieństwo, biskupi, zakonnicy i Kościół ludzi świeckich, w którym są świeccy. Kościół jako taki nie może być apolityczny, ponieważ katolicy świeccy nie tylko mają prawo, ale maj ą ścisły obowiązek uczestniczyć w życiu społecznym i politycznym, wchodzić w rozwiązania polityczne po to, by dbać o człowieka, o dobro wspólne, o państwo.

Jeszcze jednego rozróżnienia nie robimy i dlatego pozwalamy sobie wmówić my i nasi świeccy. Mianowicie rozróżnienie między: polityczny a partyjny. Mieliśmy niedawno dyskusję na temat nienarodzonych. To, że ona się stała polityczna, to dobrze, bo tylko politycznie można ustawić obronę życia nienarodzonych. Złe jest tylko to, że się stała partyjna, że partyjne interesy chcieli ludzie wygrać na aborcji. Natomiast zaangażowanie polityczne dla dobra wspólnego czyli wspólne – jak mówi Papież Jan Paweł II – to jest coś pięknego i szlachetnego, w co chrześcijanie  mają prawo i obowiązek się angażować.

Za komuny była taka mowa, że wy katolicy nie pchajcie się do polityki, bo to jest brudna rzecz. My mamy speców, my to za was zrobimy. Ja zawsze odpowiadałem na to takim obrazem brudnych rąk. Można włożyć ręce w brudne rzeczy, ubrudzić się, to jest brzydkie i potem po prostu śmierdzi. Ale można sobie pobrudzić ręce piekąc chleb. Takiego brudu nie ma się co wstydzić. Roztropna troska o dobro wspólne katolika jest właśnie takim brudzeniem rąk przy pieczeniu chleba. Dlatego do tego powinniśmy katolików przygotowywać, zachęcać i prosić. Natomiast powinniśmy ich też przestrzec przed tym, co się nazywa partyjniackim uprawianiem polityki.

Na czym polega problem różnicy między politycznym działaniem a partyjnym? Partia pochodzi od łacińskiego słowa pars – część. I nigdy nie jest tak, że partia ma monopol na całą koncepcję państwa, reformy itd. Mądrość dobrych, a nie zgniłych, głupich koalicji, zawartych na zasadzie: cel uświęca środki, bo nam to potrzebne – mądrość koalicji polega na tym, że w koalicji rządzącej można te cząstki, te partie malutkie połączyć i stworzyć świetny program dla Polski, dla każdego kraju. Ale bywa, że przestaje się widzieć dobro kraju, dobro człowieka, a zaczyna się widzieć swój partyjny interes. I w tym znaczeniu Kościół nie uniknie nigdy zaangażowań politycznych i będzie w osobach duchowieństwa, księży, dokonywał ocen życia politycznego, nie wdając się w poziom partyjnej walki. Ocenia będzie według nauki Kościoła. Czy dane działania służą czy nie służą, czy śluzą wystarczająco dobrze dobru człowieka, dobru wspólnemu, czy dobru państwa. Natomiast Kościół się nie może utożsamiać z żadną partią, bo wtedy się sprowadza do kategorii pseudo politycznej. Dlatego, jeśli mamy dzisiaj odpowiadać na pytanie, co nam wolno, czego nie wolno, to oczywiście więcej wolno świeckim, ale też muszą uważać. Przystępując do konkretnej partii, są w niej realizowane te 4-5 podstawowych zasad, które są przed religijnymi.

Nie wiem czy Ojcowie zwrócili uwagę na to przemówienie z maja ubiegłego roku, skierowane do deputowanych parlamentu europejskiego. Papież im powiedział w tekście, który mieści się na jednej stronie. Ratzinger cały wyszedł w tym tekście. Powiedział tak: – Macie jako posłowie dbać o życie człowieka od początku do śmierci (aborcja i eutanazja), o definicję rodziny, pojętej jako mężczyzna i niewiasta i o prawo rodziny do wychowania dzieci. Do tego nie jest wam potrzebna wiara – powiedział w czwartym punkcie. To był dla nich szok. To jest wszystko niezależne od wiary, przed wiarą – obowiązujące. Wy jako wierzący macie to robić gorliwiej niż wszyscy inni. To jest ustawienie, które nie jest polityczne nawet, ale meta-polityczne – przed-polityczne. O takie nastawienie chodzi. Natomiast jeżeli my się pozwolimy związać z jedna opcją, absolutnie stajemy się niewiarygodnymi w głoszeniu Chrystusa, ponieważ Kościół jest powszechny i nasi wierzący maja prawo być także w większości partii istniejących.

Pamiętam z diecezji krakowskiej, jako biskup, w jakichś wyborach samorządowych, mówię proboszczom na Podhalu, żeby sobie podarowali już po czterech latach czasu wolnego podpowiadanie w parafiach wiejskich na kogo głosować itd. Jeżeli wygra „twój”, to cię będą ignorowali jako proboszcza ci, którzy przegrają. Przegrany przyjdzie i zapyta – Cóż ksiądz mnie nie popierał i nie chciał? Użyłem takich argumentów ludzkich. Jeden z dziekanów wstał i powiedział: – Proszę Księdza Biskupa, jak Księdza Biskupa lubię, tak z tym się nie mogę  zgodzić. Ja im muszę podpowiedzieć, oni są nienauczeni demokracji itd. I powiedział jeszcze jako dziekan do wszystkich parafii, bo kilka parafii należało do jednej gminy. Kiedy się okazało, że ludzie wybrali inaczej – kotlety upieczone dla nowego wójta zostały wzięte do domu, gdyż przyjęcie się nie odbyło. W dekanacie zrobiło się takie niesamowite  piekło, które trwało cztery lata… Dziekan był na tyle uczciwy, że przyszedł i przyznał: – Miał Ksiądz Biskup rację!

Banalny przykład, ale on pokazuje, jak powinniśmy być ponad wszystko. Widziałem to w Krakowie i Koszalinie, teraz widzę to jeszcze lepiej. Wszyscy by chcieli przychodzić i przedstawiać się  jako tak zwani „nasi”. Moje doświadczenie z Komisji Wychowania jest takie, że bardzo często, po ludzku mówiąc – w cudzysłowie dużym – o wiele łatwiej jest rozmawiać z tymi „nie naszymi” niż z tymi „naszymi” w jakichś sprawach istotnych. Nasi nieraz przyszli i tłumaczyli: – Proszę księdza, nie wymagajcie od nas za dużo, bo patrzą nam na ręce itd. I brakowało odwagi. Nie chcę takiego załatwiania, brzydzę się nim.

Bądźmy jako biskupi, jako przełożeni, jako księża, jako zakonnicy, bądźmy jednakowi. My mamy prawo mieć swoje sympatie. Mamy prawo głosować na kogo chcemy, bo jesteśmy obywatelami tego kraju i nikt nam tego prawa zabrać nie może… Natomiast idąc na ambonę, nie możemy w nieuprawniony sposób wpływać. Nie można tak robić jak ten proboszcz, który powiedział: – Biskup zakazał mówić na kogo głosować. Ja nie mogę tego powiedzieć, ale wam powiem, że ja będę glosował tak… Nie o to chodzi! Jesteśmy już 15-18 lat od tamtego wspomagania w pierwszym okresie. Myślę, że to nie jest potrzebne dzisiaj. Muszą sobie politycy dzisiaj poradzić sami. Nie wierzmy mediom, bo każde medium, kościelne czasem też, ma swego pupilka. Dziennikarze też nie realizują swojej propaństwowości, że powinni być medium dla wszystkich. Jeżeli jakaś partia założyła sobie gazetę (komuna miała wszystkie gazety), to niech sobie głosi co chce, bo za to płaci. Ale jeśli media publiczne za nasze pieniądze, a nawet w pewnym sensie prywatne – te wielkie – mają swoich faworytów, to ja się dziwię – gdzie jest propaństwowość dziennikarska? To należy do elementów istotnych warsztatu…

Jeżeli chcemy stanąć ponad, w tym miejscu, w kto rym nas stawia nauka społeczna Kościoła, to też jest odpowiedź na pytanie: w jaki sposób stworzyć warunki, żebyśmy byli wiarygodni w głoszeniu Chrystusa, a nie związani z jedną opcją.

To są moje myśli, które przyjmijcie takie jakie są. Rozmowa kuluarowa, w grupach czy na forum dopowie więcej. Moim zadaniem było podzielić się swoimi myślami po to, by wzniecić rozmowę, czy pobudzić kogoś co myślenia jeszcze szerszego i głębszego.

(Tekst nieautoryzowany, spisany z taśmy magnetofonowej)

Archiwum KWPZM

 

SERWIS INFORMACYJNY KONFERENCJI WYŻSZYCH PRZEŁOŻONYCH ZAKONÓW MĘSKICH W POLSCE

Ta strona korzysta z ciasteczek aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie. Zgoda