Home WiadomościZ kraju Jak brat Placyd Koza ćwiczył kandydata do zakonu, brata Bartłomieja Woretę

Jak brat Placyd Koza ćwiczył kandydata do zakonu, brata Bartłomieja Woretę

Redakcja

Br. Bartłomiej Woreta, franciszkanin z Niepokalanowa, zmarły 9 kwietnia 2013 roku, zostawił po sobie „Wspomnienia”, zeszyt własnoręcznie zapisany, w którym wiernie i szczegółowo opisał pierwsze dni w klasztorze po swoim wstąpieniu, a przede wszystkim „szkołę”, jaką mu dał starszy br. Placyd Koza (20.01.1904 – 3.02. 1969), z którym trafiło mu się pracować w tym samym dziale hodowli inwentarza w niepokalanowskim gospodarstwie. Pamiętnik ów, po nieznacznym uzupełnieniu i korekcie językowej, wydaje się być interesującą, a nawet zabawną lekturą z życia Niepokalanowa dla współbraci zakonnych. Starsi bracia osobiście znali przezacnego br. Placyda, który szmat klasztornego życia spędził w klasztornym gospodarstwie, w dziale hodowlanym doglądając krówki, świnki, kurki i gąski. Te słowne zdrobnienia są tłem do osoby br. Placyda, świadczące o jego miłości do zwierząt. Kochał tę pracę, miał szczęśliwą rękę i stosowną wiedzę nabytą jeszcze w domu rodzinnym. Przełożeni i współbracia doceniali i podziwiali jego trudną pracę. Wyrazem tego są anegdoty, jakie do dziś krążą w klasztorze, jak na przykład ta o dobrze utrzymanej maciorze, która wydała na świat aż trzynaście prosiąt. Tylko dla dwunastu wystarczyło sutek do karmienia. Nad trzynastym prosiaczkiem zlitował się br. Placyd i wykarmił go smoczkiem z butelki. Był z tego dumny i mawiał, że własną piersią je wykarmił.

Istnieje przekaz, że br. Placyd, mając 28 lat, wstąpił do Zgromadzenia Chrystusowców w Potulicach. Tam czuł się źle i opuścił zgromadzenie na skutek dziwnego snu, w którym śniło mu się, że jest w Niepokalanowie i pracuje przy krowach i trzodzie chlewnej. Sen ten uważał za znak co do wyboru zakonu. Zgłosił się do Niepokalanowa i został przyjęty. W dniu św. Mikołaja przyjechał do klasztoru jako cenny upominek. Przywiózł z sobą pokaźną sumę pieniędzy, 3000 złotych zdobytych własną pracą. O dziwo, w klasztorze, bez żadnych sugestii z jego strony, zlecono mu pracę przy trzodzie chlewnej. Ucieszył się tym bardzo, gdyż widział w tym wyraźne zrządzenie Boże i spełnienie jego proroczego snu. Gorliwie i ofiarnie pracował w gospodarstwie klasztornym, z małymi wyjątkami, przez całe zakonne życie, aż do czasu poważnej choroby, która doprowadziła go do nieba. Zdrowie nadwerężyły mu przeżycia wojenne i pobyt w obozie w Amtitz. Zmarł 3 lutego 1969 roku. Spoczywa na cmentarzu w Niepokalanowie.

Br. Placyd do spraw gospodarczych podchodził po franciszkańsku. Gdy krowa się ocieliła, a w chlewie pomnożyło się stado, błogosławił cielaczki i prosiaczki. Kurczątkom w Palmową Niedzielę przynosił święconą palmę, a świnkom opowiadał, dlaczego Żydzi ich nie kochają. Trzeba też zaznaczyć, że był on człowiekiem oczytanym i miał dużą wiedzę religijną. Znał na pamięć obszerne fragmenty Pisma Świętego. Przypadkiem spotykanych uczniów Małego Seminarium egzaminował z wiedzy religijnej, zadając im pytania, na które często sam musiał odpowiadać. Ja też tego doświadczyłem, gdy zapytał mnie, gdzie jest mowa w Piśmie Świętym o psie i o kocie. On wiedział, że o psach jest kilka razy, a o kocie ani razu. Miał też swoją metodę naprawiania zła. Pewnego razu dowiedział się, że znany mu osobiście sąsiad klasztoru ma zamiar rozejść się ze swoją żoną. Gdy go spotkał w obrębie gospodarstwa klasztornego, poprosił go do obory i tam wymierzył mu symboliczną chłostę, wykrzykując przy tym: „Masz rozwód, masz rozwód”. Do rozwodu faktycznie nie doszło zapewne dzięki modlitwom i „kazaniu” br. Placyda.

Mimo trudnej i ciężkiej pracy, jaką wykonywał, był zawsze pogodny, zadowolony i mile uśmiechnięty. Walenty Majdański, publicysta katolicki współpracujący z redakcją „Rycerza Niepokalanej”, wyraził się o br. Placydzie, że spotkał w życiu drugiego człowieka szczęśliwego na ziemi. Ten pierwszy to chyba on sam.

Do pomocy w dziale gospodarczym temuż br. Placydowi został wyznaczony jeszcze jako kandydat do zakonu, br. Bartłomiej Woreta. Przeżycia i uwagi z tej współpracy tak opisał:

„Pewnego razu wyszedłem z działu w stronę refektarza. Patrzę, idzie sobie starszy brat, uśmiecha się z daleka. Kiedy podszedł bliżej, pozdrowiłem go naszym niepokalanowskim zwyczajem imieniem Maryja. A potem on zaczyna rozmowę: „Jak brat się nazywa?” Odpowiadam: „Nazywam się Woreta Tadeusz”. „A skąd brat jest?” „Moja wieś nazywa się Januszówka koło Turka”. „A czy żyją brata rodzice?” „Tatuś żyje, ma 66 lat. Jest rolnikiem. Mamusia zmarła przeżywszy 43 lata. Umierała powoli, dlatego przygotowana była na śmierć. Zmarła 25 marca 1951 roku w Wielką Niedzielę akurat po sumie”. Potoczyły się następne pytania: Ile mieliście ziemi, a ile mieliście świń, ile krów, ile miałem braci, ile sióstr, czy brat żonaty, skąd brat wiedział o Niepokalanowie, a czy rodzice moi byli pobożni, czy tatuś krzyczał na mamusię, jak często chodziłem do kościoła, a księży ilu było, a do spowiedzi i Komunii św. jak często chodziłem, a czy modlić się lubię… To było moje pierwsze spotkanie z br. Placydem. Upłynęło nieco czasu, jak pewnej soboty podczas kolacji lektor wyczytał, że br. Mariusz i aspirant Woreta mają dyżur w dziale gospodarczym, a więc tam, gdzie króluje br. Placyd. Będziemy karmić świnie i krowy. Zaraz potem podszedł do stołu br. Placyd i przypomniał mi, że jutro mam dyżur. Udzielił mi pouczenia: „Jutro rano trzeba przystąpić w pierwszym szeregu do Komunii św. Po Mszy św. i dziękczynieniu, kiedy bracia zaczną kanoniczne pacierze, trzeba wyjść z kaplicy, zjeść wcześniej śniadanie przy dodatkowym stole i bezzwłocznie przyjść do gospodarstwa.” Odpowiedziałem, że tak właśnie uczynię, jak brat każe. W niedzielę rano odbyło się wszystko według polecenia. W gospodarstwie zmieniłem buty do pracy, odzież i założyłem fartuch z rękawami. Zachodzę do chlewów. Br. Placyd polecił mi zaraz, abym starym talerzem powybierał z koryt świńskich resztki do starego wiadra, wyniósł je za drzwi, cienko rozsypał dla kur, aby wydziobały resztki ziemniaków. Potem szykujemy karmę świniom. Br. Mariusz podjechał wózkiem o dwóch kołach do dzieży z ziemniakami, ja zaś wykładałem parowane kartofle z dzieży do wózka. Przy tym br. Placyd pytał: „Jak u was karmili świnie, karmą rzadszą czy gęstą?” Odpowiedziałem, że tuczniki gęstszą, a mniejsze – rzadszą karmą. „A ile kilogramów za rok miał tucznik?” Odpowiedziałem, że to zależy, jaki gatunek świń, jaki mają apetyt, ile razy dziennie dostają jeść, jaka karma itd. Na rok urośnie taki mniej więcej do 180 kilogramów. „A za ile tygodni odłączaliście małe prosiątka od macior?” Za sześć, za siedem – odpowiedziałem. „A te prosiaczki w pierwszej zagrodzie – tu wskazał ręką na stłoczone stado świnek – ile według brata mają miesięcy?” Jakieś sześć. I br. Placyd pochwalił mnie, że mam wiedzę, że mam oko, że zgadłem. W dalszym ciągu szykujemy karmę. Br. Placyd wsypał otrąb żytnich, naleliśmy pomyj po brzegi i czekamy na dalsze rozkazy. „Zawińcie mi rękawy!”. Br. Mariusz jedną rękę, ja drugą w mig zawinęliśmy rękawy najpierw habitu, potem koszuli aż do samych łokci. Wziął talerz i sprawdził, czy karma niezbyt gorąca. Wyłowił bryłki ziemniaków, całe zgniatał na miazgę i wreszcie z całą asystą z rozkazem „Krzysztof jedź” wjeżdżamy na korytarz chlewni. Świnie uczyniły wielki kwik, tak że nie można było dosłyszeć br. Placyda. Br. Kryspin jechał wózkiem z karmą, br. Placyd nabierał karmę z wiadra i mnie podawał, ja wlewałem ją do koryt. Br. Mariusz otwierał klapy i podstawiał klocek drewniany, aby świnie ryjami nie zamykały koryt. Pomimo wielkiego kwiku słychać było rozkazy br. Placyda: „Bierz! Wlewaj! Ruch, cuch! Ruszaj się! Podstawiaj! Wlewaj! Trzymaj!” Uśmiałem się z tej akcji, że aż mnie boki bolały. Daliśmy jeden wózek, drugi, trzeci nie pełny. W końcu w chlewie zaległa cisza przerywana chrząkaniem najedzonych świń.

Teraz nastąpiła inna czynność. Br. Placyd powiada: „Lavabo, lavabo”. Co to jest? A on podstawia pod kran rękę, aby mu umyć. Jedną, potem drugą wytarliśmy je do suchego ręcznikiem. Odwinęliśmy rękawy i br. Placyd zadowolony. W czasie tej czynności jeden z braci zapytał go, czy nie dostanie reumatyzmu z powodu częstego moczenia rąk, zwłaszcza zimą. Br. Placyd na to: „Nie martw się, Nie martw się, ja mam łaskę stanu”.

Następnie odcedzamy wodę z parnika, ziemniaki wysypujemy do dużej dzieży, drobimy siekaczami, albo mielimy w maszynce. Parnik myjemy i sypiemy ziemniaki na jutro. Rano się roznieca ogień. Obecnie beczkowóz na pomyje jest duży, więc przywozimy go raz dziennie po południu. Br. Placyd poleca br. Kryspinowi jechać po beczkę ze zlewkami i resztkami z posiłków. „Br. Woreta pójdzie na strych zwalać słomę. Ja będę ścielił pod świnie. A br. Mariusz będzie zamiatał lokal, gdzie jest parnik, później zamiecie korytarz w chlewni” – zarządził br. Placyd. Zabrałem ze sobą widły, wszedłem na strych. Ponieważ słoma była w oddali od wejścia, nie mogłem jej zaraz narzucać. Br. Placyd woła: „Zwalaj! Zwalaj! Prędzej! Ruch, cuch!” Zwalam i zwalam. Tak mi się wydaje, dużo tej słomy idzie na podściółkę. Wreszcie słyszę – „Dosyć”. Gdy zszedłem, br. Placydowi tłumaczyłem, że słoma była daleko, musiałem ją przybliżyć. „Dobrze, dobrze. Starasz się, jak możesz, starasz się” – usłyszałem.

Br. Mariusza też br. Placyd pochwalił – „Brat czysto zamiata, czysto. Brat w duszy też musi mieć czysto”. Br. Kryspin przyjechał z beczką. Pomogliśmy ją opróżnić. Potem było dojenie krów, tych co dawały więcej mleka. Konie dostały obrok. „Skończyliśmy już, teraz będziemy się myć, przebierać i pójdziemy na sumę. Przypominam, że po poobiedniej adoracji przyjdziemy karmić konie, krowy, kury i świnie” – dodał na zakończenie prac.

Po adoracji poobiedniej, gdy przyszedłem, br. Placyd już był, pierwszy ze wszystkich. Najpierw poszliśmy do krów, dostały pić, potem sieczki z obierkami, na końcu siana. „Teraz do świń” – padło polecenie. Po drodze do chlewa każe nam zawijać rękawy, by nie marnować czasu. Karmienie świń teraz szło nam lepiej i sprytniej. Pochwalił nas br. Placyd za to, a mnie zapytał, czy umiem ubrać konia, czy umiem kierować koniem. Potwierdziłem, że tak. Znowu nastąpił podział zajęć. Br. Kryspin poszedł doić krowy, ja pojechałem po beczkowóz ze zlewkami, następny szykował palenisko pod parnikiem. Kiedy przyjechałem ze zlewni, trzeba było tak ustawić beczkowóz, aby połączył się z wężem. Nie udało się, bo koń raz szarpnął za daleka, raz za blisko. Patrząc na to br. Placyd powiedział, że mnie pod telegram weźmie. Pytam, co to znaczy? Br. Placyd milczał, tylko ten brat dyżurujący ze mną wyjaśnił, że trzeba się położyć na beczkę, wtedy br. Placyd weźmie rózgę… Gdy br. Placyd to usłyszał, uśmiechnął się i powiedział: „Nie bój się, nie pobiję cię, nie pobiję cię. Bracia tylko tak żartują. Ja nikogo nie biję. Tak nauczyli się trajlować i trajlują. Nie bój się, nie bój się. Jak możesz, tak robisz, starasz się starasz się. Nie udało ci się teraz, to na drugi raz będzie lepiej”. Opróżniliśmy beczkę. Br. Placyd posortował resztki posiłków z refektarza – to kurom, to małym prosiaczkom. Kawę z bańki wylać do wiadra, będzie na jutro dla świnek. Bańkę odwieźć do zmywalni. Nie otwierać drzwi na przestrzał, bo niezdrowy jest przeciąg dla ludzi i dla świń – cały potok uwag i poleceń. Po odprowadzeniu beczkowozu daliśmy koniom wody, dostały siana, sieczki omaszczonej śrutą, pomieszczenie zamieciono. Kury dostały trochę jęczmienia i ziemniaków z obiadu. Jajka zebrano do koszyczka. Ile ich może być? Kto zgadnie? Br. Placyd prawie trafił dokładnie – 120 sztuk. O 10 się pomylił, bo było 110. Świnie mają sucho, ale lepiej to sprawdzić, bo może niektórym trzeba trochę słomy dorzucić. Ktoś zapytał br. Placyda: „Ale brat to się nachował tych świń. Gdyby tak wszystkie żyły, to by się na tym podwórzu nie zmieściły.” Br. Placyd nie odpowiedział, ale czuło się, że tę pracę lubi.

Odezwały się dzwony na wieży kościelnej. Jest godzina pół do czwartej. O czwartej nieszpory. „To już wszystko zrobione – mówi br. Placyd – skończyliście dyżur. Myjemy się, przebieramy, zdążymy na nieszpory. Modlitwa po pracy prywatnie. Zadowolony jestem z was. Dobrze się staraliście, dobrze, dobrze.” Na koniec dał nam po cukierku i po jednym okrągłym ciastku posypanym cukrem.

Podczas kolacji opowiedziałem swoje wrażenia z dyżuru w dziale gospodarczym br. Paschalisowi, mojemu opiekunowi, a on do mnie: „Niech br. Woreta dobrze się stara, bo br. Placyd leniuchów nie lubi.”

 O. Roman Soczewka, Archiwum Niepokalanowa

Oryginał pamiętnika, zapisanego w jednym zeszycie, znajduje się w teczce dokumentów br. Bartłomieja Worety w Archiwum Niepokalanowa. Pisany był w 1964 roku. Na końcu jest zapowiedź dalszego ciągu, ale chyba na tym się skończyło. Tekst opracował i przepisał o. Roman Soczewka, kierownik Archiwum, w dniu 12 października 2013 roku.

Za: www.franciszkanie-warszawa.pl

SERWIS INFORMACYJNY KONFERENCJI WYŻSZYCH PRZEŁOŻONYCH ZAKONÓW MĘSKICH W POLSCE

Ta strona korzysta z ciasteczek aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie. Zgoda