Home WiadomościZe Świata List z środka Afryki

List z środka Afryki

Redakcja

Dotarł do nas kolejny list z Republiki Środkowoafrykańskiej, spod pióra o. Symeona Masarczyka OFM. 

Tym razem przeczytamy w nim, jak wyglądają afrykańskie święta wielkanocne oraz przygotowania do nich. W liście m. in. szczegółowy przebieg negocjacji cenowych, dotyczących zakupu mięsa, procesja palmowa korytarzem szpitalnym, a także przygotowania do wyjazdu do Polski oraz fotografie:

Malaria malaria…

Ostatni czas był bogaty we wrażenia. Od wielkopostnych wysiłków, przez wielkanocne przygotowania, po radosne spotkania – na tym z malarią skończywszy : ) Dopadła mnie w końcu po trzech miesiącach gonitwy niczym “Tom&Jerry”. W ostatnich tygodniach przytrafiały mi się dni, w których odczuwałem słabość i gdzieś w świadomości dobijała się do mnie informacja, że to malaria stara się rozgościć w moich członkach, ale organizm zahartowany chininą dawał sobie w ciągu kilku dni radę i był spokój. Tym razem jednak, z racji na czekające mnie obowiązki (uroczysta celebracja Wigilii Paschalnej poprzedzona spowiedziami), nie chciałem ryzykować i rozpocząłem kurację Artemether-em podawanym w zastrzykach. Trudno mi powiedzieć czy to z racji na lekarstwo, czy może po prostu tym razem malaria zaatakowała solidniej (albo po prostu doszło do tego ogólne zmęczenie), ale byłem przez te dni bardzo słaby. Zastrzyki wiele nie pomogły. Kontynuowałem przez kolejne trzy dni tabletkami. Zmian wielkich nie było, a po odstawieniu tabletek było gorzej – słabość, ból w mięśniach, gorączka. Tak wyglądał ostatni piątek. Położyłem się wcześnie spać, z nastawieniem, że wstanę jak się przebudzę. Oczy otwarłem ok. 5.00. Byłem wyspany ale cały obolały. Zwlokłem się z łóżka, poczyniłem poranną toaletę i poszedłem na poranną Eucharystię z jutrznią. Rano jak to rano… trochę biegania przy drobnych sprawach – wydanie składników do posiłku, podlewanie pomidorów, które coraz ładniej rosną, druk i skanowanie podpisanych dokumentów, na które czekał Kordian w Rafaï, by je przesłać do prowincjała w Kongo… i tak dzień upływał, a ja stawałem na równe nogi. Gorączka znikła, ciało nabrało sił. Teraz, w sobotni wieczór, który rozpoczął nasz dzień skupienia siedzę przy biurku i mam się dobrze. Dzień skupienia – pomyślałem – to dobra okazja by rzucić okiem na miniony miesiąc i zdać małą – lub szerszą – relację.

Palmowe procesje

Centralne miejsce tych ostatnich tygodni zajmują niewątpliwie święta paschalne. Niedzielę Palmową spędziłem na jednej z wiosek. Ośmielę się powiedzieć, że ta uroczystość ma tutaj w Afryce dość wysoką rangę. A to ze względu na palmy. Momenty kluczowe celebracji to procesja do kościoła oraz moment uwielbienia po Komunii świętej. Wtedy właśnie palmy mogą dać o sobie znać. Procesji ominąć po prostu nie można. Nawet w szpitalu, gdzie tej niedzieli Eucharystię sprawował Barnaba, procesja być musiała. Ruszyli więc z jednego końca korytarza na drugi, by mieć okazję pomachać palmami i pośpiewać. Tutejsze palmy to oczywiście nie to samo, co polskie palemki…Bo też w Afryce palm pod dostatkiem. Również moment uwielbienia jest chwilą, kiedy wszystkie palmy wędrują w górę, a biodra podrygują w rytm radosnych śpiewów.

Grunt to dobrze się zadomowić

Wielki Tydzień był napięty. W poniedziałek głosiłem konferencję na dni skupienia w nowicjacie sióstr św. Pawła z Chartres. To pewien cykl, który prowadzę od trzech spotkań. Wcześniej mówiłem o tym, że Bóg bierze nas w całości, wobec czego zastanawialiśmy się nieco nad tym, co wnosimy do zgromadzenia. Na drugim spotkaniu staraliśmy się odkryć Boga, który nas powołuje, by i Jego „wziąć w całości”. W końcu ostatnio mówiliśmy o domu, o wspólnym zamieszkaniu z Jezusem. Głównym motywem było budowanie domowej atmosfery w naszych wspólnotach na wzór domu Jezusa w Kafarnaum i Nazarecie, które były odzwierciedleniem Domu Jego Ojca (objawionego połowicznie w Przemienieniu na Górze Tabor). Niewątpliwie, treści które przekazywałem, sam wcześniej przerobiłem w swoim ogródku.

Budować dom to moje zajęcie w ostatnich miesiącach (swoją drogą nasz dom ciągle się buduje; pomału do przodu). Animować wspólnotę, która jest miejscem pięknym, miejscem przyjmowania i słuchania, zachwytu nad drugim człowiekiem, nad jego życiem. Jest ona miejscem tajemnicy życia, które toczy się wewnątrz i w końcu jest przestrzenią słuchania Słowa Bożego. Kosztuje mnie to…bardzo. Ale jednocześnie bardzo fascynuje i angażuje. Poznać brata, wydobyć to, co w nim wartościowe i się tym zachwycić. To moja proza życia ostatnich tygodni. Przy tym uczę się rozdzielać posługę odpowiedzialnego za braci na profesji czasowej, od odpowiedzialnego za całą wspólnotę. Łatwo tu rozmyć granicę.

Starając się być bliżej młodych braci, którzy na co dzień pochłonięci są swoją formacją profesjonalną, wybraliśmy się jednej niedzieli wspólnie, w czterech, na rekreacyjny wypad. Rozpoczęliśmy od Eucharystii w katedrze Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Marii Panny w Bangui. Mieliśmy w planach pojechać na basen, ale tego dnia pogoda się załamała i było pochmurno. Więc zwróciliśmy nasze kroki do jednej z parafii, prowadzonej nota bene przez salwatorianów, gdzie proboszczem jest Polak. Było to życzeniem jednego z braci, by zobaczyć miejsce i działalność, która nie była mu obca, ale przez ostatnie 4-5 lat nie miał możliwości tam zajrzeć. Później udaliśmy się do Damali, ośrodka salwatoriańskiego dla młodych, gdzie prowadzona jest profesjonalna formacja mechaników, stolarzy, ślusarzy, ogrodników, etc. Spacerując między warsztatami, salami komputerowymi i samochodami czekającymi łaskawego wzroku mechanika, zrobiło się późno. Nadszedł czas pory obiadowej. Zebraliśmy się z Damali i ruszyli poza miasto, w kierunku północnym, na 23 km w drodze z Bangui do Bangassou. Tam to zatrzymaliśmy się w przydrożnej restauracji, by zjeść miejscowe danie – “sibissi na koko”. Czyli zwierzę podobne do wielkiego szczura z zieleniną jak trawa. Wszystko w sosie z orzeszków ziemnych. I maniok! Trzeba zakosztować, by docenić! Dobrze pojedliśmy. Trzeba więc było odetchnąć. Wróciliśmy w kierunku Bangui, ale zrobiwszy kilka kilometrów zatrzymaliśmy się w miejscu zwanym „Rosa Mistica”. To mała kaplica Maryjna, ze źródłem i kilkoma domkami dla trzech mieszkających tu sióstr. Jeden pokój okazał się kaplicą, gdzie wystawiony jest non stop Pan Jezus w Najświętszym Sakramencie. Dobrze trafiliśmy. Każdy zajął się tu sobą. Była więc chwila na drzemkę na ławeczce, na adorację, na lekturę. Wracając do domu zatrzymaliśmy się jeszcze u pewnych sióstr, które oprowadziły nas po swojej ogromnej posesji. Po wszystkim zafundowaliśmy sobie jeszcze kawę i ciastko w “Grand Café” i ok. 17.00 dotarliśmy do naszego domu. Była to doskonała okazja, by pobyć z braćmi, by wymienić spostrzeżenia, by się powygłupiać i z siebie nawzajem się pośmiać.

Z braćmi na formacji idzie w miarę. Większy ból głowy przysparza mi medytacja nad sposobem ściągnięcia starszych braci do domu. I tutaj chyba zderzam się dość mocno z afrykańską mentalnością… że dom jest tylko od spania. Życie Afrykańczyków toczy się poza domem. Spotkania, prace, rozrywka… to wszystko jest poza domem. Jest to zatem spore wyzwanie dla życia wspólnego we wspólnocie franciszkańskiej. Ale jestem pełen optymizmu.

I kup pan taniej

Wróćmy jednak do wielkiego tygodnia. Wtorek przeznaczony był na zakupy. W gruncie rzeczy większość była już zakupiona. Brakowało tylko kilku drobiazgów. To, co wymagało większego zachodu, zorganizowaliśmy trochę wcześniej, jak choćby bagara, czyli krowa.

Dobrze przygotować święta, to także zadbać o stół. Za sugestią Kordiana, zacząłem rozglądać się za ewentualnością zakupu dużej porcji mięsa i przechowywania go w zamrażalce w zamian za małe porcje kupowane na bieżąco. Problem pojawia się w przeliczniku. Na targu mięso sprzedaje się nie na wagę, ale “na…oko”. Jest kawałek, i ten kawałek kosztuje 3000 lub 4000 franków (1000 franków to mniej więcej 1,5 euro). Czasem można zapłacić 2000 franków, bo kawałek jest mniejszy… Ale ile waży tego nikt nie wie. W ciągu poszukiwań dopytałem księży z parafii, jak organizują zakup mięsa. Okazało się, że mają „umowę” z pewnym muzułmaninem, który przychodzi do nich z mięsem, oni ważą u siebie w domu, na swojej wadze i płacą mu 3500 franków za 1 kg. W ten sposób miałem już pewne idee. Wybrałem się zatem do rzeźni, która znajduje się nieopodal, by zapytać o ceny i ewentualne warunki zakupu. A tutaj, tak jak na targu nikt mięsa nie waży. Wiadomo jedynie, że tylna noga kosztuje 80.000 lub 100.000 franków, a przednia noga jest tańsza, może być nawet za ok 60.000. Ale ile to wszystko waży, nikt nie wie. Pytałem na prawo, pytałem na lewo, ale nikt nie miał pojęcia, ile może ważyć noga krowy. Jedna z pań pracujących w burze tejże rzeźni zapewniała mnie, że jest to na pewno ponad 100 kg. Jeśli tak, to przelicznik byłby dla nas bardzo korzystny. Pozostawało zatem sprawdzić. Pewnego dnia z rana, zabrałem mamę Ivette, naszą kucharkę i postulanta Prince’a i zawiozłem ich do rzeźni. Ja pozostałem w aucie, by nie spłoszyć racjonalnych cen. Udało się. Zakupili przednią nogę za 100.000 franków, choć musieli sporo negocjować, bo chciano 120.000. Czy noga była duża? Nie wiem. Nie miałem porównania. Zawieźliśmy towar do domu i rozpoczęliśmy cięcie i segregację. Nie było wielu kości. Wszystko natomiast, pokrojone i popakowane w paczkach ważyło 46 kg. Cóż, kobieta w biurze się przeliczyła, my nieco też, ale ostateczny rachunek jest pozytywny. Zapłaciliśmy jakieś 2000 franków za 1 kg. Mieliśmy 19 porcji obiado-kolacji oraz pewną część dla psów. Czyli 19 dni jedzenia mięsa. Biorąc pod uwagę, że w niedziele pozostajemy przy kurczakach, a mięso pojawia się poza niedzielą, raz w tygodniu, mieliśmy zapas na 3-4 miesiące. Było warto. Wyzwaniem jest teraz utrzymanie niskiej temperatury w zamrażalce, zważywszy na to, że nie mamy prądu 24h na dobę, ale w cyklu: 8h prądu – 24h bez prądu – 17h prądu – 24h bez prądu…itd. W ciągu dnia pomagają baterie słoneczne ale w pochmurne dni trzeba nam włączać agregat, co pożera dość sporo paliwa.

Bądź, co bądź z mięsem nam wyszło…z rybami mniej. Też postanowiłem kupić ryby hurtowo. A, że w danym dniu były tylko sardynki (choć dużych rozmiarów) to kupiłem 20 kg sardynek za 21.000 franków. Niestety sardynki obfitowały w ości a po drugim posiłku część z nas złapała alergię – wysypka. Wspominała nam o tym mama Ivette, gdy ucieszony wróciłem z zakupów z 20-kilogramową paczką sardynek. Miała rację.

Tyle by było z materialnych przygotowań do świąt.

Uświęcenie duchowieństwa

Od środy przyszedł czas na te duchowe, choć i tych drobnych materialnych spraw nie brakowało… W Wielką Środę, wedle kilkuletniej tradycji, księża diecezji zjechali się z rana do jezuitów, by odprawić swój dzień skupienia. Rozpoczęliśmy od przemówienia Kardynała Nzapalainga, po czym był czas konferencji na temat słuchania Słowa Bożego. Przed rozpoczęciem adoracji dano nam czas na spowiedzi indywidualne, podkreślając ostatnie słowo: indywidualne. Co świadczy dość dobitnie, że nie tylko pośród wiernych ale i wśród duchowieństwa rozpanoszył się zwyczaj spowiedzi wspólnej–każdy sobie przed Bogiem w serduszku grzechy wyzna, a ksiądz udzieli absolucji generalnej… Pozytywne jest to, że mimo powszechnej praktyki, podkreśla się i mówi o tym, że należy spowiadać się indywidualnie.

Po spowiedziach i adoracji (nota bene: adoracja odbyła się w sali wykładowej, bo kaplica była za mała; toteż na szkolnym stoliku zmieniono obrus na biały i wprowadzono Króla…) nadszedł czas na kanapkę z pasztetem.

Tego dnia spotkaliśmy się jeszcze wszyscy wieczorem, na uroczystej Mszy Krzyżma. Było pięknie. Liturgia w kościele katedralnym Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Marii Panny, stoi na dość przyzwoitym poziomie. To jeszcze nie Panewniki, ale można się modlić. Było nas wszystkich naprawdę sporo. Wszystko za sprawą zamieszek w kilku okolicznych diecezjach. Księża z diecezji Bambari czy Bangassou pouciekali i znaleźli schronienie w archidiecezji w Bangui. Przy tej okazji zjechały się także m.in. siostry franciszkanki, które pracowały w Rafaï (z naszymi braćmi; jedna z nich wróciła już do Rafaï, by kontynuować pracę w szkole) oraz z Bangassou. Mieliśmy okazję kilka razy dzielić z nimi wspólny stół – czy to u nas, czy innym razem u nich.

Po uroczystej celebracji, podczas której konsekrowano olej krzyżma oraz błogosławiono oleje katechumenów i chorych, a także odnowiliśmy nasze kapłańskie przyrzeczenie, zaproszono nas na plac przy plebani, na posiłek. Było pięknie. Okrągłe stoły nakryte białymi obrusami, delikatne światło, ciemna noc, muzyka w tle… i smaczne jedzenie. Bogu (i arcybiskupowi) niech będą dzięki!

W służbie Ludu wiernego

Od czwartku rozpoczęliśmy wraz z o. Barnabą spowiedzi przy klasztorze sióstr benedyktynek. W ich kaplicy odprawiane są wszystkie celebracje Triduum Paschalnego. Przez długie jednak lata nie dawano wiernym okazji do spowiedzi. Okazja ta była jedynie w kościele parafialnym. Barnaba wyszedł z taką inicjatywą przed kilkoma laty i od tej pory my jako franciszkanie podjęliśmy się tego zadania. Każdego roku liczba wiernych, która przychodzi do spowiedzi, zwiększa się. Wciąż jednak żywe jest przeświadczenie, że „Paques a ga, mo mu communion” (Wielkanoc przyszła, przyjmij komunię). Tak brzmi jedno z pięciu kościelnych przykazań w języku sango. Ludzie je znają i pragną zachować, nie zważywszy jednak na ich często nieuregulowaną sytuację matrymonialną. Toteż wiele spowiedzi ogranicza się do tłumaczenia ich sytuacji i wyjaśniania powodu odmowy rozgrzeszenia. A sprawy są rzeczywiście skomplikowane, zważywszy że „u nas” wciąż panuje poligamia zacementowana prawnymi paragrafami. Kogo stać, ten ma. Biedne tylko te „drugie i trzecie żony”…

W tym roku przypadło nam także „obstawić” całą liturgię tych świętych dni w kaplicy sióstr benedyktynek. Barnaba sprawował w czwartek i piątek, ja natomiast w Wigilię Paschalną. Zaczęło się trochę patowo, bo przy ognisku na dworze zabrakło mikrofonu i ludzie nawet nie zauważyli, że liturgia już się zaczęła. Drzwi kościoła pozostały zamknięte, by uniknąć zamieszania, spowodowanego przez osoby, które wolą pozostać w ławkach zamiast uczestniczyć w procesji. Jeden bałagan uniknięty, ale drugi sprowokowany…gdy tylko otwarto drzwi, tłum ruszył jak do nowo otwartego supermarketu… Liturgia była bogata, ale po afrykańsku :) “Exultet” czytany, ale za to “Gloria”…z pompą.

Wielkanocne rozrzewnienia

Wielkanoc, poza Polską to wielkie wyzwanie dla ducha. Pamiętam moje wyjazdy do Maria Lankowitz, do naszej parafii w Austrii. Wówczas już było inaczej. Ale to wciąż było jakieś odzwierciedlenie tego, co w Polsce. Tutaj jednak jest inaczej. I tak po prostu musi być. Trzeba odnaleźć istotę, jej się uchwycić i wejść w kulturę ludzi. Weźmy chociaż polski zwyczaj adoracji Najświętszego Sakramentu w Ciemnicy i przy Bożym Grobie. Liturgicznie (i powszechnie) po prostu wynosi się Najświętszy Sakrament z kościoła. U nas w parafii św. Antoniego w Bimbo, prowadzonej przez polskich księży, ten polski zwyczaj adoracji jest jednak wprowadzany. A, że miejsca za dużo nie ma, to wystawia się Najświętszy Sakrament w bocznym ołtarzu, który jest zaraz przy głównym…I budzi to wiele zamieszania pośród wiernych. Na przykład nasi kongijscy bracia są wielce zdziwieni, że wchodząc w Wielką Sobotę do kościoła muszą klękać, choć od maleńkości nauczeni są, że w tym dniu w kościele się nie klęka. Podczas naszych rozmów przy stole zrozumiałem, że są tradycje z których, przyjechawszy do Afryki powinniśmy zrezygnować, aby nie siać zamętu. Myślę też, że Dobry Bóg, bez mojej świadomości, wprowadza mnie w ten tok myślenia. Okazało się bowiem, że wskutek wielu obowiązków już drugi rok z rzędu nie miałem okazji, by wybrać się do parafii na sobotnią adorację przy Grobie Pańskim. Pozostał mi jedynie czas medytacji w naszej kaplicy i liturgia godzin. Było tak „goło”. I tak chyba powinno być. Ale „kroszonki nakrosiłem” :D

Poniedziałek wielkanocny był okazją, by odwiedzić naszych braci w Boali. Ja jednak zostałem w domu, by podreperować zdrowie i wrócić do formy.

Boom w głowie

Przyznam szczerze, że wydarzenie Świąt Paschalnych było dla mnie jak tama, hamująca wyobraźnie, która wybiegłaby z radością ku zbliżającym się wakacjom, a co za tym idzie – moją wizytą w Polsce. Teraz tama została otwarta i rzeczywiście głowa pełna jest idei. Niewątpliwie będzie to czas piękny i niepodważalnie krótki. Wakacje zawsze są za krótkie. W Polsce pojawię się 13 czerwca (w sam raz na Mistrzostwa Świata :D ). Do Afryki zamierzam natomiast wrócić (tak! Zamierzam wrócić!) 21 sierpnia. Z pewnością będzie to czas spotkań, odpoczynku i głoszenia Słowa. Dwa lata to nie zbyt wiele, ale patrząc z innej perspektywy–mnóstwo. Przybyło mi w tym czasie „bratanków i siostrzeńców/nic”. Cieszę się na te spotkania. Będzie też wielka rodzinna impreza! Moi dziadkowie będą świętować 60 lat ich pożycia małżeńskiego! I wiele, wiele innych „atrakcji”.

Nie piszę o tym bez kozery. Do wakacji jeszcze trochę czasu, ale proszę Was już dziś o modlitwę–by był to dobry czas. Proszę o modlitwę za mnie i za tych, których spotkam. Serdeczne Bóg zapłać!

Na koniec… Niech Pan pobłogosławi Wasze codzienne ścieżki i da Wam odwagę, by przechodzić z tego, co było do tego co jest, by opuścić Egipt i ruszyć przez pustynię do Kanaanu, by za Jezusem przejść do życia! Pięknych chwil okresu paschalnego!

Więcej (zdjęcia) na: www.prowincja.panewniki.pl

SERWIS INFORMACYJNY KONFERENCJI WYŻSZYCH PRZEŁOŻONYCH ZAKONÓW MĘSKICH W POLSCE

Ta strona korzysta z ciasteczek aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie. Zgoda