Home DokumentyReferaty, Konferencje, ArtykułyRady Ewangeliczne Ranquet Jean Gabriel OP, Rady ewangeliczne a dojrzałość człowieka

Ranquet Jean Gabriel OP, Rady ewangeliczne a dojrzałość człowieka

Redakcja
 
O. Jean Gabriel Ranquet OP

RADY EWANGELICZNE A DOJRZAŁOŚĆ CZŁOWIEKA

Warszawa 1970, Tłumaczone staraniem Kurii Prowincji Wielkopolsko-Mazowieckiej Towarzystwa Jezusowego

 

 

CZY ZAKONNIK MOŻE BYĆ CZŁOWIEKIEM?

Człowiek, to słowo o bardzo bogatym wydźwięku. Łączy się ono ściśle z pojęciem otwartości umysłu i ciepłem miłości, jak również z pojęciem ułomności i łamliwości. „Ludzkim” nazywamy zachowanie się, które nie jest doskonałe pod żadnym względem.

Ludziom zaś, których nazywamy zakonnikami czy zakonnicami, oglądanym przynajmniej z zewnątrz, przypisujemy najchętniej pewnego rodzaju brak „ludzkości”. Wydają się zamknięci, dalecy, nacechowani nieuleczalną słabością, którą ukrywają pod maską stoickiej sztywności lub poza marną niewinnością klasztornego wyglądu.

Ci ludzie tak mało „ludzcy” właściwie mogliby nie mieć żadnej pretensji do miana dojrzałych ludzi.

Taka pretensja wydawałaby się tym bardziej nie do przyjęcia przez świat, w którym wiara znajduje się w ostrej opozycji do zjawisk tak zwanej sekularyzacji. Człowiek żyjący w codzienności spraw za które jest odpowiedzialny – oto jednostka miary i wartość podstawowa! Jakżeż mogą uchodzić za mężczyzn i za kobiety ci i ten, którzy i które wyłączyli i wyłączyły się lub w najlepszym wypadku trzymają się z daleka od całej gromady ludzkiej?

Człowiek swoją doskonałość może znaleźć tylko między ludźmi. Jest niemożliwe być w pełni samym sobą bez innych, nie tylko bez kilku jakichś innych zgromadzonych sztucznie pod tą samą regułą, lecz bez wszystkich innych różnych co do płci, języka, rasy, obyczajów, myśli. Jakżeż można się oddalić od gromady badaczy, techników, pracowników, którzy krok po kroku opanowują naturę nie pozbawiając się tych wartości, które uszlachetniają człowieka: uznanie rzeczywistości, humanizacja materii, powiększenie dobrobytu, przedłużenie życia? Jak można wyrzec się miłości małżeńskiej i prokreacji, jak można pozorować ignorowanie seksualizmu bez okaleczenia się i całkowitej utraty sensu prawdziwego stosunku ludzkiego? Jak można oddać się posłuszeństwu i zatonąć w życiu wspólnym bez całkowitej utraty wolności, wszelkiego prawa do inicjatywy, inwencji, twórczości?

Pełnia humanizmu wydaje się być w opozycji do ewangelicznych rad ubóstwa, całkowitej czystości, posłuszeństwa. Są to tym większe niebezpieczeństwa im większe masy mężczyzn i kobiet ubiegłe wieki chrześcijaństwa sprowadziły na manowce. „O Chrystusie, wieczny niszczycielu ludzkich sił!” Trzeba, wydaje się, powtórzyć ten okrzyk Rimbauda bardzo głośno wobec wszystkich niegodziwości, jakie ujawnia historia życia zakonnego.

Drogą może właściwą jest ta, jaką nam wskazuje świat. Droga niezwykła, może niebezpieczna, lecz skierowana w całości do człowieka, do człowieka, który bada i poznaje siebie, który bada i poznaje swoje otoczenie i z większym zdecydowaniem zabezpiecza swoją władzę tak w sobie jak i wokół siebie.

My natomiast twierdzimy, że zakonność nie stoi w żadnym wypadku w sprzeczności z pełnią człowieczeństwa i że praca nad osiągnięciem tej pełni daleka jest od sprzeczności z Ewangelią. Jeżeli nawet w okresie długiej historii życia zakonnego można znaleźć jakieś ślady elementów nieludzkich czy nawet antyludzkich, byłoby to jednakże zbytnim uproszczeniem opierać się na tym. Byłoby to podpisywaniem się pod kioskową literaturą, która ubliża chrześcijaninowi zarówno świeckiemu jak i duchownemu, lecz której przeczą zdecydowanie fakty pozytywne często najbardziej ukryte.

Pomiędzy tajemnicą życia biologicznego, psychologicznego i społecznego, jaką odkrywają nam badacze współcześni, a tajemnicą Chrystusa i nowego człowieka w Chrystusie, jakiego objawia nam Ewangelia, z pewnością nie można przeprowadzić konkordyzmu, pełnej zgodności i podobieństwa – każdy taki konkordyzm jest iluzoryczny – lecz nie możemy zamykać oczu na autentyczną zgodność lub przynajmniej zbieżność.

Jest to ten sam Bóg, Ojciec wszystkich ludzi, który mocą tej samej miłości stwarza człowieka i zbawia go. Jest on źródłem tego życia ludzkiego, które obdarowuje życiem nowym, aby je uleczyć i aby się mogło rozwinąć w życie Boże.

Cóż może być w tym dziwnego, że zachodzi zbieżność i zgodność między człowiekiem, który przez swoją inteligencję i swój wysiłek zdąża do osiągnięcia pełnej wiary ludzkiej, a dzieckiem Boga, który obdarowuje je pełną miarą wolnego w Chrystusie człowieka? Między tym dążeniem a darem nie zachodzi żadna sprzeczność, ponieważ każdy dar Boży powołuje człowieka do nowych zadań ludzkich. Bóg stwarza stworzenie twórcze.

Oczywiście, Ewangelia nie jest zwiastowaniem naszych współczesnych wiadomości naukowych. Człowiek uleczony przez naszych terapeutów nie jest identyczny z człowiekiem ocalonym przez Jezusa Chrystusa. Ale czy ocalać, zbawiać, nie jest równoznaczne z wprowadzeniem zdrowia do serca ludzkiego, tam gdzie ropieje to złe źródło, grzech, którego cała niegodziwość ludzka jest tylko prostą konsekwencją? Jezus sam ustanowił wyraźny związek między uleczeniem a zbawieniem: „Abyście wiedzieli, że Syn człowieczy ma moc na ziemi odpuszczania grzechów … wstań, weź łoże swe i idź do domu” /Mt 9,6/.

Pierworodny całego stworzenia, nowy Adam, najpiękniejszy spośród synów ludzkich zbawia człowieka, to znaczy, uwalnia go od mocy zła i śmierci, otwiera dla niego niepojęte źródła życie Bożego, wzywa człowieka do przekroczenia swoich własnych granic. Ewangelia nie jest terapią, ale przez to samo, że przekracza nasze poszukiwania i wysiłki by wyleczyć i stworzyć człowieczeństwo, objawia nam ostateczny ich sens i znaczenie. Nie jest dla człowieka rzeczą całkiem naturalną być ludzkim. Żeby być takim rzeczywiście, musi być zbawionym. Istotnie jesteśmy zbawieni przez Kogoś, kto równocześnie jest czymś więcej, niż my, i więcej jest w nas, niż my sami: żyjący Bóg wcielony w Jezusie Chrystusie. Ewangelia jest dokumentem tego zbawienia.

Za pośrednictwem jasnego rozróżnienia porządków /w sensie terminologii paschalnej/ wypada nam oczekiwać od Ewangelii odpowiedzi na nasze pragnienie osiągnięcia pełnej dojrzałości ludzkiej. Odpowiedź ta równocześnie przewyższa człowieka i stanowi samo serce człowieczeństwa, tak jak sam Jezus Chrystus. Wówczas nawet, gdy szorstkość Ewangelii i ostrość błogosławieństw ukrywają w sobie i wyrażają najbardziej decydujący, najbardziej Boski i najbardziej ludzki element człowieczeństwa.

Zakonnik w ścisłym znaczeniu tego słowa: człowiek, który przeżywa swój chrzest i w tym, ściśle określonym, widzialnym, zatwierdzonym przez Kościół sposobie życia zamierza w swoim powołaniu przeżywać Ewangelię w jej szorstkości i doznawać ostrości błogosławieństw. Nic więc dziwnego, że – w miarę swoich starań o pełne przeżycie wielkiego aktu zbawienia, jakim jest Pascha Chrystusowa – czuje się obdarowany tą właśnie dojrzałością ludzką, która jest głębokim pragnieniem jego natury. Ten „wzrost” i ubogacenie wiąże się z zasadniczym i totalnym poszukiwaniem chrystusowego Królestwa. Królestwo to, owa tajemnicza Rzeczywistość, która nie identyfikuje się z jego stworzeniem, a którą osiąga ono właśnie w płaszczyźnie swoich pragnień. Człowiek tak jest uformowany, że osiągnie swoje szczęście tylko wówczas, gdy umiłuje Boga ponad to szczęście. Miłość Boga nie osłabia naszego głodu szczęścia, ona go roznieca. Nasze dążenie do życia zakorzenione jest w naszym pragnieniu tego, który jest samym Życiem. Rady ewangeliczne skierowując do nas intensywniej i pewniej, przynaglają nas do korzystania ze źródła własnego, odkrywają je, sprawiają, że płyną zeń czystsze i obfitsze strumienie.

Kierują one nasze zniszczalne i śmiertelne życie w te właśnie rejony, gdzie stary człowiek ma to życie bardzo ubogie, gdzie nawet w tym, co jest dobre, znajduje tylko jałowe ugory.

Lecz taka śmierć jest śmiercią dla życia.

Śluby zakonne, owa odpowiedź na rady ewangeliczne, byłyby jedynie okrutnym okaleczeniem siebie lub zdecydowanym oszustwem, gdyby nie prowadziły do życia, do życia, które o brzasku poranka wielkanocnego powstało z grobu.

„Przyszedłem, aby owce miały życie i miały je w obfitości” /J 10,10/. Życie Chrystusa, które staje się życiem naszym w takich rozmiarach, że my stajemy się synami i córkami, o których marzy Ojciec – oto sens naszych ślubów. Nasze śluby zakonne są gorącą odpowiedzią na pragnienia Ojca.

Plany Ojca wobec człowieka to plany życia a nie śmierci, radości a nie smutku. Bóg, który kocha człowieka, nie chce go widzieć cierpiącym z powodu wyłączenia go z jego przyjaźni. Ta przyjaźń, wyszydzona, była dla niego natchnieniem Nowego Przymierza. Słowo przyjęło ciało, aby przynieść nam tę zupełnie nową miłość. Jest to nowy Człowiek. Przyszedł nie po to właściwie, aby umrzeć, lecz by nam dać życie /„Dla nas ludzi i dla naszego zbawienia …”/. Taka jest Dobra Nowina, Ewangelia, która powinna nadać ton całemu życiu ludzkiemu, całemu życiu zakonnemu. Chrześcijanin – a tym bardziej zakonnik – jest obowiązany do realizacji obietnicy pełnej dojrzałości ludzkiej według Jezusa Chrystusa, nowego Człowieka.

Lecz to życie i ta dojrzałość jest paschalna, to jest taka, która powstała ze śmierci. Zaczyna się ona po Wielkim Piątku. Św. Paweł wyraźnie stwierdza /szczególnie w Fil. 2,6-12/, że Chrystus jest Panem chwały, ponieważ był Sługą cierpiącym.

W Nim i w nas powinno dominować życie. On jest Bogiem żyjącym, Bogiem żyjących a nie umarłych, lecz to życie jest nowe, poczęło się w życiu. Jesteśmy tak bardzo stworzeni do życia i tak bardzo przywiązani do niego, że nawet nie zgłaszamy żadnych wymagań odnośnie tego życia, które nam jest dane. Tym gorzej, gdy jest to życie starego człowieka! Ale nie o to chodzi. Chodzi o życie nowe, życie nowego istnienia, które w oparciu o swój chrzest powinno budzić stale zjawisko paschalne. Aby stale powstawać do tego życia, trzeba się zgodzić na stałą śmierć. „Każdego dnia umieram” /1 Kor 15,31/.

Śluby zakonne wynikające z religii Nowego Przymierza są przeznaczone do tego, aby całkowicie świadomie zasadzić w sercu naszej dojrzałej egzystencji drzewo krzyża Zbawiciela, aby zmartwychwstanie Pana dokonało w całości swego dzieła.

Aby uwolnić nasze ręce /ubóstwo/, aby uwolnić nasze serce i nasze ciała /czystość doskonała/, aby uwolnić nawet naszą wolność /posłuszeństwo/, przyjmujemy te rady, których udziela nam Duch Św. za pośrednictwem Ewangelii. Wypełniamy czynem charyzmaty, jakie się w nich zawierają.

Dobrze jest posiadać dobra tej ziemi. Lepszą rzeczą jest być powołanym przez Ducha do radykalnego pozbycia się ich dla Pana, dla tego, aby on sam był bogactwem naszym i razem z nami bogactwem dla innych.

Dobrze jest żyć w miłości małżeńskiej i rodzicielskiej, uświęconej przez małżeństwo. Lepiej jest jednak, jeśli jest się powołanym przez Ducha do wyrzeczenia się jej dla Pana, dla jego większej miłości w stosunku do nas i do innych.

Dobrze jest być niezależnym, dysponować samym sobą. Lepiej jest jeśli Duch powoła do zrzeczenia się tego dla Pana, aby wola Ojca wyryła się i ujawniła w zasadach naszego działania.

I właśnie w miarę skutecznej realizacji tych ofiar dla miłości Boga żyjącego ta miłość realizuje nas, to znaczy realnie uzgadnia nas samych ze sobą. Bóg nie jest środkiem naszych osiągnięć, ale jest tym, bez którego my prawdziwie nie możemy być samymi sobą. Kto się zatraca dla niego, odnajduje się w nim w całej prawdzie i pełni. Najkrótsza droga dla nas, do nas samych, to Bóg, Bóg żyjący i objawiony w Jezusie Chrystusie.

„Kto może pojąć, niech pojmie” powiedział Chrystus a propos czystości doskonałej w Królestwie Bożym /Mt 19,12/. Śluby są włączone w tajemnicę Jezusa Chrystusa i tylko ci, którzy dostrzegają głębię tej tajemnicy, mogą również dostrzec sens tej śmierci dla życia.

Byłoby rzeczą pasjonującą wyjaśnić w świetle Ewangelii i wiekowej mądrości chrześcijańskiej te wszystkie impulsy, które mają głębię naszego istnienia, a która się nazywają potrzebą pewności, jedności, wolności, twórczości, wymiany.

Ograniczymy się tutaj do studium odcinka rad ewangelicznych, którym odpowiadają śluby zakonne: ubóstwa, czystości doskonałej, posłuszeństwa.

Przeanalizujemy je w ich własnym świetle, tzn. w świetle wiary zastosowanej w życiu, wpływającej na pewną określoną postawę moralną. Osiągnięcia wiedzy ludzkiej znajdą możliwie jak największe zastosowanie w samym tylko podłożu analizy. W ten sposób uniknie się niebezpieczeństwa konkordyzmu. W ten sposób zostanie stwierdzona istotowo teocentryczna i teologiczna doniosłość ślubów zakonnych: wyrażają one i podtrzymują w nas głód Boga.

W ostatnim rozdziale pozwolimy sobie przebadać sposób przyjęcia rad ewangelicznych, które sprzyjają wzrostowi życia nowego, które mimo może wielkich braków w ich realizacji pomagają w budowie ludzkości w nas, ludzkości pozytywnej, bo obdarowanej łaską.

UBÓSTWO 

Za pierwszą radę ewangeliczną uchodzi klasyczne ubóstwo. Historycznie, to jednak nie ubóstwo wprawiło życie zakonne w ruch. Odpowiada ono jednakże pierwszemu błogosławieństwu, które jest podstawą wszystkich innych i rozpoczyna Kazanie na Górze. Ubogi w Ewangelii ma po prostu pierwszeństwo.

Przedmiot naszych rozważań będzie następujący:

Znaczenie ślubu ubóstwa.

Chodzi o rzeczywiste ubóstwo.

Od wyzbycia materialnego do wyzbycia całkowitego.

ZNACZENIE ŚLUBU UBÓSTWU

W Piśmie świętym

Jahwe, prawdziwy władca swojego ludu, jest opiekunem bezbronnych, schylonych[1], pokornych, zdeptanych, tych wszystkich, którzy nie mogą się podnieść i przyjąć pełnej postawy ludzkiej. Z tego obowiązku sprawiedliwości i opieki władcy ziemscy wywiązują się często bardzo niewłaściwie. Są wspólnikami potężnych i bogatych. Władcy Izraela z wyjątkiem rzadkich wypadków nie lepiej spełniają te obowiązki. Jahwe, którego sprawiedliwość jest tym samym co miłość, zachowuje się zupełnie inaczej. Ma on odrazę do tego ducha bogactw, który pobudza do pychy, zarozumiałości, niesprawiedliwości, nienawiści, bałwochwalstwa. Między nim a mamoną nie ma zgodności. Mamona wypędza Boga z serca ludzkiego i zaprzedaje człowieka. Stąd predylekcja Boga do ofiar mamony, do ubogich.

Naród wybrany jest ludem ubogim. Jest ogołocony z blasków wszelkich potęg, które go otaczają. W porównaniu z takim np. Egiptem czy Asyrią Izrael z wyjątkiem kilku momentów przedstawia się bardzo mizernie.

Lecz nie w tym jednak leży jego cecha specyficzna. Istnieje on pośród narodów jeszcze uboższych pod względem socjalnym, finansowym, ekonomicznym, militarnym, politycznym. Nie chodzi o to, by być ubogim dla samego ubóstwa. Ubóstwo w oczach Bożych nie jest żadnym celem. Pustka nie posiada znaczenia. Liczy się tylko to, co może ją zapełnić. To tylko stanowi wartość ubóstwa. U narodu wybranego pustka ta zostaje wypełniona przez Boga a Izrael jest po prostu tylko zdolnością przyjęcia Boga. Bóg jest jego jedyną pewnością. „Ci dzięki rydwanom, tamci dzięki koniom, my zaś – mówi psalm 20 – mocni imieniem Pana Boga naszego”. Ubogi poniżony, schylony, niezdolny do oporu i podniesienia swej głowy, wywołuje u Boga miłość i upodobanie. On jest żebrakiem Bożym, jest od niego całkowicie zależnym, wszystko otrzymuje od niego, w nim znajduje sens i siłę swej egzystencji.

Takie ubóstwo nie jest tylko przyczyną, jest i skutkiem: istota taka – zarówno osobowe jak zbiorowa – ponieważ wierna jest Bogu, musi siłą rzeczy znaleźć się w opozycji do otaczającego ją świata. Ponieważ nie zechce poddać się prawu dżungli, będzie musiała cierpieć, będzie deptana, prześladowana. Nieszczęścia i utrapienia powodowane wygnaniem, uchodźstwem, obcymi najazdami – to stały element historii Izraela, jak również i Kościoła, nowego Izraela. Biada mu, jeśli o tym zapomni! Bóg chce, byśmy mieli ręce otwarte, po to, by mógł je napełnić samym sobą.

Stąd to pochodzą według Pisma św. dwa elementy ubóstwa: jakiś konkretny stan braku, niepewności, zależności – i jakieś odniesienie do Boga. Ubóstwo nie jest ani tylko usposobieniem wewnętrznym ani tylko stanem socjalnym, lecz jednym i drugim: trybem życia, który warunkuje oddanie się Bogu i postawę duszy, z której płynie tryb życia.

Faktem jest, że w Piśmie św. za każdym razem, kiedy Bóg chce się oddać komukolwiek, zaczyna od wydrążenia w nim dla siebie miejsca. Czyni go pustym, lub raczej dotyka palcem jego pustki, jaka jest w każdym człowieku, aby ją wypełnić.

Słowo „pustka”, „ogołocenie” nie jest tylko pojęciem wynalezionym przez nas. Jest to pojęcie i obraz użyty przez samego Ducha Św. w znanym tekście listu do Filipian /2 6-11/, w którym św. Paweł mówi nam, że Chrystus się „ogołocił”. Wyzuł się, uczynił się ubogim.

A zwraca się bezpośrednio do ubogich. Po jakim znaku można rozpoznać w nim Mesjasza, obiecanego przez proroków? Przede wszystkim po tym, że ubogim ogłasza niesłychaną nowinę: przybliżyło się do was Królestwo Boże![2].

Oto ubodzy, zaprzedani przez mamonę i jej popleczników, możnych tego świata, razem ze wszystkimi biedakami są wyzwoleni, przywróceni do synostwa Bożego, które przynosi im pełne prawa ludzkie: „Powstańcie, podnieście głowy …” Nie po to, by zająć miejsce bogatych. Dalej pozostają ubogimi, lecz to słowo od tej pory oznaczać będzie zupełnie coś nowego. Zawiera ono w sobie posmak szczęścia.

„Błogosławiony ten, który ma zrozumienie dla biednego”, mówi psalm 40. „Błogosławieni, mówi Jezus w Kazaniu na Górze, w owej „Wielkiej Karcie” Nowego Przymierza, błogosławieni ci, których ubóstwo sięga do głębin duszy. Oni w swych rękach posiadają Królestwo Boże”. Ubodzy w całym swoim jestestwie zdobywają niezmierne bogactwo, jakim jest Królestwo Boże. Są wolni od pozornego bogactwa. Nic w nich już nie walczy o miejsce przeznaczone dla miłości, która uszczęśliwia.

Na mocy nowego Przymierza i razem z Chrystusem, który do niego zachęca i jest jego wzorem, ubóstwo od tej pory staje się tajemnicą, tzn. ukrytą obecnością Boga. Tak samo Eucharystia jest ukrytą obecnością Chrystusa – wędrowca, który towarzyszy nam w drodze jako pokarm w czasie naszej wędrówki. Ubóstwo staje się realną obecnością Chrystusa cierpiącego, upokorzonego, bezbronnego Boga, który chciał stać się ubogim. Chrystus Wielkiego Tygodnia i Wielkanocy przyjmuje postać ubogich.

Ten nurt paschalny, który w dniu naszego chrztu wycisnął swe znamię w nas i który nabiera wyrazu w profesji zakonnej, powinien przybrać szatę ubóstwa, ponieważ ubóstwo jest szatą Jezusa Chrystusa, upokorzonego i zmartwychwstałego.

Sens ubóstwa w człowieku

Ubóstwo samo przez się nie jest w człowieku czymś normalnym. Gdy Bóg stwarza człowieka, ubogaca go hojnie. W księdze Rodzaju widzimy, jak Bóg obficie napełnia ręce Adama, czyniąc go rzeczywistym panem ziemi.

Człowiek jest podobieństwem Boga. Ale u Boga bogactwo jest pełnią życia, doskonałą harmonią, całkowitą obecnością w sobie samym. Można powiedzieć, że Bóg nie posiada bogactwa, lecz jest bogactwem. On sam i bogactwo Jego to jedno. Oczywiście, jego aktywność stwórcza kończy się czymś innym, niż On sam. Lecz to coś nowego jest w Nim, On nie musi wychodzić z siebie, aby się spotkać ze stworzeniem, ponieważ w Nim zawiera się wszystko.

Odwrotnie u człowieka, posiadać znaczy dzielić się na ja i ja bogactwo moje. Wskutek grzechu pierworodnego te dwa bieguny kłócą się żywiołowo ze sobą. Posiadać to znaczy rozdwajać się przeciwko sobie, popadać w swego rodzaju bardzo niebezpieczne wyobcowanie się sobie. „Nasze posiadłości pożerają nas”. Dlaczego? Dlatego, że jeśli jest prawdą, że Bóg uczynił człowieka bogatym, to jest również prawdą, że grzech wdarł się w życie i zrobił z człowieka bogacza złego.

Wskutek tego trudno jest człowiekowi posiadać i nie uczynić nic przeciwko Bogu. Wypływa to nie tyle z tego, że jest stworzeniem, ile raczej z faktu, że jest grzesznikiem. Od zarania istnienia człowiek nauczył się kłaść ręce na darach Bożych, uważać się za jedynego ich właściciela i przez to pozbawiać się prawdziwego bogactwa, nowego życia w Jezusie zmartwychwstałym. I ten gest chciwości stał się dla niego czymś wrodzonym.

Od tej pory do tego, aby posiadać coś i nie uczynić nic przeciwko Bogu potrzeba – tak mówi nam Chrystus – pewnego rodzaju cudu, takiej dawki mocy ze strony Boga, jakiej potrzeba do tego, aby wielbłąd mógł przejść przez ucho igły. Stąd, aby móc zachować, a raczej żeby zdobyć taką postawę czystej uległości, potrzeba ogołocenia siebie, nauczenia się gestu wyzbycia. „On będąc w sytuacji Boga nie wyzyskiwał jej po to, aby zagarnąć przywileje Boga …” mówi św. Paweł w liście do Filipian /2,6/.

A więc tak samo prawie jak Bóg, tak i człowiek będzie mógł istnieć bez posiadania na sposób właściciela. W swoje dłonie, które nie zamkną się nad pustką, będzie mógł przyjąć Królestwo. Albowiem jesteśmy wezwani do bogactwa, a nie do ubóstwa, nie do śmierci, lecz do życia, do życia samego Boga. „Nie należy oczekiwać od Boga daru mniejszej miary niż On sam” /św. Tomasz z Akwinu/. Zwykle panuje w nas tendencja do posiadania daru mniejszej miary niż sam Bóg, do zatrzymania się na nas samych, do zamknięcie się w bogactwie, które nie są Bogiem samym, danym ludziom w Jezusie Chrystusie. Zamknięci na pierwiastek boski obracamy się w płaszczyźnie poniżej poziomu człowieczeństwa.

Wszystko byłoby stracone, gdybyśmy to wdarcie się nowych bogactw w sferę naszego życia traktowali jako akt posiadania tego samego typu, co dawniejszy. Akt ślubu ubóstwa byłby wtedy najbrudniejszą operację finansową. Byłby to rodzaj zabiegów taktycznych, jakie może nam zasugerować zbyt płytka lektura Ewangelii, opowiadającej np. o kupcu, który sprzedaje wszystko, co posiada, aby nabyć ziemię, w której kryje się drogocenny skarb.

Może życie, które wychodzi z grobu, nie jest identyczne z życiem przed śmiercią. Wprawdzie Jezus zmartwychwstały jest tym samym Jezusem, co przed śmiercią, jest jednak tym samym na inny sposób. /Zwróćmy uwagę, jak w opowiadaniach ewangelicznych po zmartwychwstaniu Chrystus dba o to, ażeby apostołom ukazać jedną i drugą prawdę/. Zmartwychwstać nie znaczy powrócić do życia poprzedniego. Zmartwychwstanie to przejście do życia innego, cudownie innego.

Posiadanie Królestwa to nie odzyskanie, chociażby stokrotne, posiadania dawnego, to posiadanie na sposób inny, tajemniczy, lecz realny. Tu chodzi istotnie o życie nowe, nowe właśnie pod kątem posiadania, zawładnięcia czymś. To nowe posiadanie nie czyni z nas nowobogackich, nie włącza do rzędu złych bogaczy. Nie. „Mieć Królestwo”, „posiadać ziemię” – to wszystko czyni nas nieskończenie ubogimi, lecz to ubóstwo nabiera wówczas smaku błogosławieństwa. „Wszystko jest nasze”, „my posiadamy wszystko” w tej mierze, w jakiej sami należymy w całości do Chrystusa. Nasze ręce pozostają otwarte w dwoistej i jedynej postawie skrajnego ubóstwa i daru, ogołocenia i obfitości, zależności i wolności.

Rozumiemy też jak ślub ubóstwa potęguje prostą troskę o doskonałość osobistą. Wiąże się z nim całe życie społeczne, apostolskie, misyjne. Aby obdarzyć hojnie wszystkich, których spotykamy, wypada, aby nasze ręce nic nie zatrzymywały, aby dary Boże przechodziły przez nie bez uszczerbku, byśmy nie ujęli z nich nic.

Bóg ogołaca i uboży nas nie tylko dla nas samych, lecz dla tych, którzy się znajdują na naszej drodze. Czyni to nie dla przyjemności układania nas na słomie, lecz dla ubogacenia nas i innych przez nas, ponieważ powierzą się nam, a przez to innym.

Nieszczęście leży w tym, że my się boimy tej pustki, tej nicości, tej przepaści, jaka powstaje między tym, co porzucamy, a tym, czego jeszcze nie ma. Następnie, musimy sobie jasno powiedzieć: Bóg wypełnia nicość, którą w nas wytwarza, lecz na tej samej płaszczyźnie, na której wytworzyła się próżnia. Porzucamy dobra konkretne, smakowite, w zamian mamy Boga, który jest bez smaku, który jest duchem, którego się nie widzi, którego się nie doznaje, chyba tylko bardzo rzadko i to w osłonach tajemnicy. Stąd to wrażenie, że się jest okradzionym. Stąd ten lęk przed brakiem czegokolwiek, paniczny strach przed niepewnością, opór przed tym, co nazywamy pustką, a co jest miejscem przygotowanym na przyjęcie Boga. Albowiem ubóstwo jest po prostu muszlą nadzwyczajnej kosztownej perły, dla której sprzedaliśmy wszystko.

Prawdą jest, że ta kosztowna perła w naszych oczach nie świeci wszystkimi blaskami, lecz prawdą jest również, że jest realna. Bóg żyjący, dany nam w Chrystusie zmartwychwstałym, jest dostatecznie rzeczywisty, żeby stać się dla nas owym jedynym Mieniem, wprowadzającym nas w pełnię istnienia wraz z innymi i dla innych.

„Porzucić …”

Zaczęło się to bardzo wcześnie: w dwunastym rozdziale księgi Rodzaju czytamy, jak się Bóg zwrócił do Abrahama i wezwał go do ubóstwa – „Porzuć … porzuć swój kraj”. To słowo powtarza się w historii /aż do tej historii, którą tworzymy sami, aż do historii nieba nowego i ziemi nowej/ w każdym wielkim starcie w kierunku Boga, w każdej wielkiej interwencji Bożej, ubogacającej nasze nowe życie.

„Porzuć” to słowo wygnania, które ogołaca naród izraelski. To słowo, które Chrystus kieruje do bogatego młodzieńca. Słowo, które usłyszeli apostołowie i któremu okazali posłuszeństwo: „A oni porzuciwszy sieci, poszli za nim”. To słowo usłyszeliśmy i my i ono ustawiło nas w tej sytuacji, w jakiej jesteśmy obecnie. My „porzuciliśmy” wszystko dla Królestwa. I wspólnota zakonu, odwracając nas od naszego mienia, usilnie zabiega, byśmy o niczym nie mogli powiedzieć: „to moje”. Ubóstwo rozkwita dopiero w społeczności, która zobowiązuje nas od samego początku do stałego wykonywania owego „porzuć”. Podczas całego naszego życia należy coraz bardziej rozluźniać nasze dłonie, zapominać o posiadaniu, uprzątać serce, aby soki winnego szczepu mogły krążyć bez żadnej przeszkody.

Ten, który się oddaje temu niestrudzonemu „porzuć”, czuje się włączony do tłumu ubogich, którzy zajmują tak doniosłe miejsce w sercu Boga. Nie mu ubóstwa bez ubogich. W tym punkcie, gdzie Chrystus identyfikuje się z nimi, są oni objawieniem Jego miłości, „Mnieście to uczynili …” Albowiem do pustki naszego ubóstwa Bóg nie przychodzi sam. Przychodzi w towarzystwie swoich nieodstępnych przyjaciół. Bóg i ubogi – dlaczego przed tymi przybyszami odczuwamy taki sam lęk? Czy nie dlatego, że są oni z sobą zawsze solidarni, zawsze z sobą utożsamiani, zawsze cicho wymagający od nas ogołocenia i życia na nowo?

Chrystus stając się naszym bogactwem, uczy nas zrozumienia nieocenionej wartości bogactwa ubogich. Dopóki nie „porzuci” się wszystkiego do tego stopnia, by znaleźć radość w zbrataniu się z ubogimi i w obcowaniu z tym, „co było zginęło” /Łk 19,10/, ubóstwa Chrystusowego nie ma w nas wcale, a tym bardziej Jego bogactwa. Rozprasza to wszystkie błędy w tłumaczeniu słowa „w duchu”, związanego z pojęciem ubóstwa. W Ewangelii ubogich Chrystus zestawia razem z więźniami, ociemniałymi i uciemiężonymi[3], ze słabymi i chorymi[4], cierpiącymi i głodnymi[5]. Z całą pewnością do tej liczby należy dołączyć grzeszników. Ubóstwo duchowe jest to ubóstwo według Ducha Jezusowego i to właśnie Duch nakłonił Jezusa do zajęcia miejsca między najbiedniejszymi.

Czy wśród tego, co mamy „porzucić”, nie powinien się w końcu znaleźć i nasz nawet sposób pojmowania i jednoczenia się z Chrystusem? A to dlatego, że nie łączy on wystarczająco wyraźnie ubóstwo z ubogimi, że życie religijne w tej dziedzinie spełnia bardzo źle swoją rolę znaku rzeczywistości ostatecznej. „Przemija postać świata tego” /Kor 7,31/.

Zachować dystans wobec mienia, porzucić osobiście i zespołowo to, co z taką gorączką poszukują wszyscy ludzie na świecie, nie budować na dobrach, które mobilizują najwspanialsze energie ludzkie, zaliczać się do ubogich – to tyle, co płynąc pod prąd, uznawać, że zupełnie blisko jest Królestwo, którego wszystkie bogactwa są naszym udziałem.

Wspólnota dóbr materialnych i duchowych jest przypowieścią o Królestwie dla większości tych, którzy, nieczuli na wartości tegoż Królestwa, są tym więcej wyczuleni na pieniądze, na to wszystko, co jest przedmiotem posiadania. Aby ten znak dokonał się społecznie muszą się spełnić pewne warunki.

W TROSCE O RZECZYWISTE UBÓSTWO ZAKONNE

Praca nad ogołoceniem się dotyczy przede wszystkim dóbr materialnych. Jest to przedmiot ślubu w ścisłym znaczeniu.

Ślub ten siłą swoistego impulsu rozpoczyna w nas proces wyzbycia się, który ze względu na jedność natury człowieka będzie się przedłużał i sięgał aż do dna duszy. Proces, dokonujący się w sferze dóbr materialnych, przygotowuje proces, który powinien się zejść w sferze dóbr duchowych. Łatwiej nam będzie być ubogimi w duchu, jeżeli będziemy ubogimi materialnie; łatwiej będzie unikać egoizmu duchowego, jeżeli będziemy wiernie unikać chciwości materialnej; łatwiej będziemy mieć duszę ubogiego, jeżeli będziemy wieść tryb życia ubogich. Jest to prawda bardzo głęboko zakorzeniona w psychologii ludzkiej, w złożoności jego natury.

Należy powiedzieć, że ewangeliczne wyrażenie „w duchu” w błogosławieństwie, jakie przekazuje św. Mateusz, nie jest żadnym osłodzeniem, jakimś uspokajającym momentem groźby, jaką może nieść z sobą słowo „ubogi”.

My zakonnicy nie możemy być ubodzy w duchu, jeśli nie będziemy podobni do tego, który nie miał gdzie skłonić głowy i był istotnie ubogi w całym słowa znaczeniu.

Nie zasługujemy na ten szlachecki tytuł ubóstwa, jeżeli nie da się wprowadzić autentycznego pokrewieństwa w owym Ubogim i z wszystkimi ubogimi. Ubóstwo ewangeliczne nie jest ściśle ubóstwem proletariackim, ale jeżeli w naszym życiu nie ma nic z tego ubóstwa, to pierwszy nasz ślub jest kłamstwem i iluzją. Winien on istotnie mieć jakieś pewne różnice z nędzą społeczną, ale z pewnością winien też mieć i autentyczne podobieństwo.

Aby to podobieństwo się wytworzyło, nasze życie powinno mieć trzy cechy, które charakteryzują wszelkie ubóstwo, a mianowicie: niedostatek – „być ubogim” to być szczęśliwym z powodu jakiegoś braku; zależność – ubogi jest wiecznie podległy osobom, warunkom, wypadkom; niepewność – zależność wystawia ubogiego na łaskę i niełaskę giełdy, bezrobocia, źle przygotowanej przemiany ekonomicznej … Wszystkie te sprawy rodzą wiele problemów. Jakkolwiek byłyby one ciężkie i złożone, nie wolno ich nam unikać. Nie wolno w tej złożoności szukać swojego alibi. Nie wolno w tych problemach widzieć jedynie sposobności do manifestacji gorączki kwestionowania wszystkiego. Nie, ubóstwo jest domeną, w której ociężałość instytucji doprowadza do bardzo szybkiego zahamowania porywu inspiracji[6].

Istotnie, ślub ubóstwa jest swego rodzaju zniszczeniem, śmiercią. Tak, ale czy jest to rzeczywiście – powtórzmy to pytanie przy omawianiu następnych dwóch ślubów – czy jest to śmierć autentyczna? Jeśli tak – to ślub ubóstwa służy życiu, jeśli nie – jest przeszkodą dla życia.

Zasada ogólna

Zasada ogólna, jaka się nam aktualnie narzuca, wydaje się, jest taka: być po prostu w bliskich stosunkach z ubóstwem.

Być ubogim, to być silnie związanym z poziomem życia w kraju, w którym żyjemy, z wykonywaną w nim naszą posługą. Mówimy: „czystość doskonała”, nie mówi się zaś i nie można powiedzieć: „ubóstwo doskonałe”. W tym wypadku znajdujemy się w dziedzinie czegoś względnego, zmiennego. Ponadto niedostatek jakieś grupy prowadzącej życie wspólne nie jest zwyczajną tylko sumą niedostatku jej członków. Dołącza się tu wiele warunków materialnych wynikających z samej organizacji wspólnoty: miejsce, zajęcie, nie mówiąc już o tym, czego wymaga właściwa wspólnocie działalność, która może być również bardzo uciążliwa.

To jest prawda, że ubóstwo zakonne, nie jest ubóstwem zwyczajnym. Ale zwróćmy uwagę na wielką możliwość zakłamania, jaka się ukrywa pod tą prawdą.

Ubóstwo zakonne może konkretnie oznaczać chciwość, wspólnotowe bogactwo, najpełniejsze zabezpieczenie materialne, chętne i interesowne zajmowanie się ośrodkami bogatymi, bezwstydne wyzyskiwanie wielkoduszności dobroczyńców, mentalność utrzymanek … Tak żyją pozornie umarli, którzy mogą tylko zniweczyć nowe życie obiecane tym, którzy rzeczywiście porzucili wszystko.

Któż z nas zakonników nie jest mniej lub więcej dotknięty osobiście lub społecznie taką karykaturalnością? Życie zakonne jest na ogół aż nazbyt inspirowane przez małostkową roztropność. Za często myśli się o tym, „co będziemy jeść i czym się będziemy przyodziewać?”, na co Chrystus odpowiedział przykładem ptaków niebieskich i lilii polnych.

A oto znów dwie postawy w sensie nieco innym:

Żądanie obcesowe i uproszczone, przesadne i potępienie, Przykład: przedsiębiorstwo prywatne, systematycznie uważane przez niektórych za istniejące jedynie dla samego zysku. Ileż jest przedsiębiorstw we Francji, prowadzonych przez zakonników, zakonnice lub świeckich, wobec których taki zarzut jest zupełnie niesłuszny! Zalicza się je niestety do przedsiębiorstw obliczonych na zysk. Nie istnieje zatem racja, aby odmówić tym ewangelicznym w większości instytucjom ludzkiej pomocy i poparcia? Problem wspólnot tkwiących w systemie kapitalistycznym zarysowuje się wyraźnie, ale nie rozwiąże się go przez rzucanie granatem.

Osładzanie, zmierzające do usprawiedliwienia tego, co jest niesprawiedliwe, gotowe nawet błogosławić „ustalony nieład”. Przykład mieszkanie zbyt obszerne, kosztowne w utrzymaniu, z których korzystają niektóre zgromadzenia ścisłe pod pretekstem, że zostały one darowane lub nabyte w okresie, gdy ubóstwo – wierzmy temu – nie stanowiło tak wielkiego problemu. Wspólnota zakonna żyje tam tak, jak w pozłacanych czy nie pozłacanych kajdanach feudalizmu, który wyrządził i wyrządza jeszcze tyle zła Kościołowi. Bez niesprawiedliwej gwałtowności, bez agresywności wobec dobroczyńców, którzy z pewnością mieli jak najlepsze intencje, starajmy się wyjaśniać z pomocą światła wiary i miłości, czego wymaga życie zakonne, przejrzyste dla Jezusa Chrystusa. Niektórzy to rozumieją – tym lepiej. Niektórzy nie pojmą tego – tym gorzej. Idźmy dalej i ze zdecydowanym spokojem „gwałtowników Królestwa” /jakimi powinni być wszyscy zakonnicy i zakonnice/, zamieńmy miejsce zamieszkania. Taka jest prawdziwa roztropność, nie ta według świata, ale według Ducha.

Wszystko to może wydawać się sprzeczne, to prawda. Zwłaszcza gdy się pomyśli, że ubóstwo, jakkolwiek konieczne, nie może pogardzać innymi równie istotnymi potrzebami, nawet jeśli za naszych dni są one mniej doceniane, np.: modlitwą, nauką, refleksją osobistą. Zbliżanie się nas zakonników do autentycznego ubóstwa w obecnej sytuacji we Francji może być tylko chodzeniem po omacku, powinno być ono jednak wielkoduszne.

Nie obawiajmy się. To zbliżenie nie doprowadzi nas nigdy do doskonałej zbieżności z tym, co można nazwać niepewnością egzystencji. Zakonnik nie ma ogniska domowego, a ognisko rodzinne u świeckich właśnie sprawia, że groźba niepewności ciąży tu jak kamień. Rodzina zaś zakonna, chociaż może być bardzo uboga, zmniejsza do minimum ową groźbę. Nie ma takiej nędzy, na którą solidarna wspólnota nie mogłaby znaleźć skutecznego środka. Ale rzeczą istotną jest tutaj potrzeba szukania z oporem odpowiedzi na pytanie, jak być efektywnie ubogimi.

To efektywne ubóstwo ma kilka zasadniczych wymogów.

W miarę możności organizować wspólnoty niewielkie

Ubóstwo zakonne przeżywamy we wspólnocie. Jedną z najgroźniejszych przeszkód tutaj jest liczba. Liczna wspólnota wymaga wielkiego zespołu, wielkich operacji finansowych, poziomu życia, który się stale podnosi dla tej chociażby racji, że potrzeby grupy mają nieubłaganą tendencję wznoszenia się do poziomu członków najbardziej zapobiegliwych lub najlepiej usytuowanych.

Liczna wspólnota sprzyja również rozwojowi mentalności mrowiska. Każdy członek, zwłaszcza w zgromadzeniach żeńskich, staje się skrzętną mrówką i najmniejszą nawet okruszynę słomy ciągnie do wspólnego kopca. Koniki polne są bardzo źle widziane. Stąpnięcie nogi na mrowisko burzy je, mrówki wpadają w szaleńczą gonitwę, po kilku godzinach wszystko jest odbudowane. Tak np. we Francji różne zniszczenia i ograbienia, jakim ulegały prawie od dwóch wieków zgromadzenia zakonne, nie przeszkodziły, poza nielicznymi wyjątkami, w odzyskaniu rozlicznych zabezpieczeń materialnych. W każdym zakonniku jest coś z mrówki, mniej lub więcej pracowitej, mniej lub więcej zajętej, która oczywiście nie ma nic swojego, która może się dać zarąbać dla wspólnej sprawy, lecz która przenosi na wspólną płaszczyznę ów instynkt tezauryzowania, którego się wyrzekła w życiu osobistym.

Tak jest w przypadku, gdy wszyscy członkowie posiadają zmysł dobra wspólnego i jest to przypadek raczej pozytywny. Nie mówimy już o tych subtelnych i niesubtelnych sposobach wyizolowania się, aż do urządzenia sobie w łonie społeczności życia prywatnego ze swoimi meblami i ze swoim trybem życia.

Te i wiele innych niebezpieczeństw wyjaśniają potrzebę organizowania dzisiaj w jednym miejscu wspólnot małych.

Jest to oczywiście nie zawsze możliwe. Tam gdzie jest to możliwe, ubóstwo zakonne może się bardziej przybliżyć do ubóstwa właściwego. Między jednym a drugim istnieją, jak już mówiliśmy, owe trzy łączące je węzły: niedostatek, zależność, niepewność, które stają się łatwiejsze do zrealizowania, gdy wspólnota dóbr w dużo mniejszym stopniu naraża się na niezamierzoną asekurację materialną poszczególnego członka wspólnoty, asekurację, której zakonnik wyrzekł się przez ślub ubóstwa.

Tam, gdzie w grę wchodzi jakaś doniosła posługa, kolegia, szpitale, hospicja, przytułki dla najbardziej opuszczonych, starców, dzieci, bezdomnych itd., owe wielkie komponenty ubóstwa są trudniejsze do zachowania, ponieważ wspólnota chętnie widzi wzrastające dochody materialne niezbędne dla owych zadań. Czy może jest jakaś niezgodność między takimi zadaniami a ubóstwem zakonnym? Tego zagadnienia nie można zbyć milczeniem, a zwłaszcza gdy się pomyśli, jak to już widzieliśmy, że tego rodzaju wspólnoty są wplątane w sieć, stworzoną przez ekonomię kapitalistyczną, dla której zasadniczym celem jest dochód. Ekonomiczna i polityczna ewolucja najbliższych dziesiątków lat w zakresie wzajemnych stosunków sektora publicznego i prywatnego pozwoli z pewnością na dokładniejsze ujęcie tego problemu i na pełniejszą odpowiedź. Tymczasem jakże można zabronić działalności, którą takie zgromadzenia podejmują często bez rozgłosu dla dobra społeczności ludzkiej i dla Ludu Bożego? Najbardziej świadomi z jego członków są za dni naszych na społecznym świeczniku. Ujawniają oni, może więcej niż inni to, co później nazwiemy łaską niedoskonałości, i to ubóstwo radykalne, które pozwala nam w sposób pokorny i spokojny utrzymywać się w tym, co jest trudne do utrzymania[7].

Nic nie jest łatwe. Każdy zakonnik czy zakonnica ze swej strony, wszyscy zakonnicy w całości są zobowiązani do ciągłej czujności /nie bojaźliwej oczywiście i dręczącej/. Ubóstwo w życiu zakonnym jest jakąś inwencją, nieustanną mobilizacją naszego światła duchowego i naszej wielkoduszności. Jest dowodem, że śluby zakonna, dalekie od tego, żeby nas zamykać w sferze dogmatycznej pewności, wręcz przeciwnie pobudzają nas do ustawicznych poszukiwań.

Obcować z radością z ubogimi

Ewangelia nie robi z ubóstwa jakiegoś ćwiczenia w czterech ścianach. Ewangeliczne ubóstwo pobudza nas do nawiązywanie coraz prawdziwszej łączności z ludźmi pozbawionymi zdrowia, piękności, talentów, inteligencji, cnoty, czci i to ze skwapliwością, z jaką byśmy nawiązywali łączność z osobą samego Jezusa Chrystusa. Być ubogim według Ewangelii to być w łączności z ubogimi w całym słowa znaczeniu. Bez nich ubóstwo zakonne stałoby się abstrakcją lub zachcianką. A więc jeśliby nawet nasza aktualna działalność kierowała nas do nich, to nie wynika to z niej samej.

Aby sobie z tego zdać sprawę, sprawdźmy, czy odnosimy się do ubogiego i bogatego z tą samą delikatnością i przejęciem. Czy nie mamy zwyczaju odnosić się do pierwszego z nich z chłodem, którego nie ma wcale w odniesieniu do drugiego? Jeżeli rada ewangeliczna przepoiłaby nas naprawdę swoim duchem, czy postępowalibyśmy w ten sposób?

Zarówno nasze zachowanie się jak i nasz słownik powinniśmy sprawdzać w świetle błogosławieństw.

Elementem, który powinien przyczynić się do uregulowania tych spraw, jest zawodowa praca. Nie dzieła dobroczynności, lecz praca podobna we wszystkim do pracy świeckich, stawiająca nas z nimi na tej samej płaszczyźnie, stawiająca nam te same żądania i to samo ryzyko, żądająca tej samej kompetencji.

W tej dziedzinie będzie zawsze istnieć, jak już o tym powiedzieliśmy, poważna różnica między nami a świeckimi, zwłaszcza co do niepewności drobnych zarobków. Różnica ta jednak, która nas dotyczy, winna odpowiadać specyfice naszego stanowiska w Kościele i w świecie, a nie naszemu wygodnictwu, bojaźliwości lub naszemu faryzeizmowi.

Idźmy o krok dalej: przed wielką ilością zakonników otwiera się problem płatnej pracy wśród najbiedniejszych. Powiedzmy, że to nie jest jedyna forma pracy płatnej, można np. brać udział w pracach badawczych, naukowych. Ograniczmy się jednak do pracy wśród najuboższych. Tam również ewolucja ekonomiczna i polityczna pomoże nam w latach najbliższych mieć spojrzenie jaśniejsze i większą czystość w działaniu. Tymczasem powiedzmy sobie, że:

Większość zakonników i zakonnic nie jest obecnie do takiej pracy przygotowana ani moralnie ani fizycznie. Ci, którzy rzuciliby się na nią z największym zapałem, nie zawsze nadają się do niej najbardziej. Obok tych, dla których takie pragnienie oznacza autentyczny postęp, nowy rozkwit pierwszej łaski powołania, znajdują się tacy, dla których będzie to jakimś unikiem i ucieczką o podłożu urazowym, owocem braku równowagi duchowej. Wyłania się też problem pracy pełnoetatowej czy półetatowej, stałej, czy sezonowej …

Można być zakonnikiem bardzo ubogim i o wielkim duchu apostolskim, nie będąc pracującym robotnikiem. Wystrzegajmy się tutaj postawy Epinala, robota portretów. Pamiętajmy o tym, co pisał Paweł w liście do Rzymian /r. 14/ na temat „słabych” i „mocnych”, i aby uniknąć arystokratyzmu zakonnego nie popadajmy w arystokratyzm robotniczy. Tam również jak i gdzie indziej przyjmujemy z radością różnorodność charyzmatów osobistych. Aprzede wszystkim unikajmy złudzenia, jakie panuje w niektórych klasztorach, że zarabianie na życie pracą jest synonimem ubóstwa. Nic podobnego. Wiele zgromadzeń zdobyło wielkie dochody dopiero po zaangażowaniu się przynajmniej niektórych ich członków do pracy zarobkowej. Gdy do tego rodzaju społeczności żyjących w celibacie, z natury bardzo gospodarnych, z mniejszymi potrzebami, niż u ludzi świeckich, dotarły pieniądze z wypłat ubezpieczalni społecznej, z miesięcznych pensji szkolnych oraz z różnych innych zarobków, podniosły one w wielu przypadkach bardzo wydatnie ogólny poziom życia. Fakty te nie potępiają pracy zarobkowej, powinny jednak przeszkodzić w podejmowaniu jej ze zbytnią porywczością i zapałem, który mógłby doprowadzić do czegoś przeciwnego zamierzeniom …

Praca, która nas włącza w organizmy oficjalne, naraża nas na niebezpieczeństwo oddalenia się od tych, którzy wymykają się tym organizmom i którzy są często najbardziej ubodzy.

Nasza cywilizacja, w miarę tego jak się bogaci i organizuje, odrzuca pracę ubogich ludzi, którzy nie potrafią wylegitymować się odpowiednim papierkiem. Socjalizacja pognębia bardzo często na oślep atmosferę okrutnej obojętności. Tworzy się coraz większy przedział między proletariatem zorganizowanym lub w trakcie organizowania się a najniższymi warstwami proletariatu. Fakt przystąpienia do zorganizowanej pracy zawodowej, dla zakonnika lub zakonnicy oznacza niekiedy niemożliwość wykonywania swego zadania wobec najbardziej opuszczonych. Na szczęście …

… jednostką miary w działaniu, a szczególnie w działalności misyjnej, nie jest osobnik ludzki, lecz społeczność. Społeczność osób oczywiście, ale społeczność taka, w której nikt nie musi reprezentować całokształtu działalności grupy, tym mniej całego Kościoła. Innymi słowy, jeżeli w jakiejś społeczności ktoś pracuje z pożytkiem na bardzo skromnym stanowisku i bardzo ciężko /np. w fabryce/, z tego nie wynika, że wszyscy członkowie tej wspólnoty, aby być apostołami czy misjonarzami, powinni robić to samo. I przeciwnie, ci którzy tak pracują, będą dbać o to, aby inni tak nie pracowali i odwrotnie. W ten sposób wyrazi się pełniej obraz Kościoła, który każda zakonna wspólnota apostolska powinna wdrażać.

Praca zarobkowa powinna być zgodna z konkretnymi celami apostolskimi, do jakich zmierza zarówno wspólnota zakonna, jak i Kościół lokalny, w który wspólnota jest wszczepiona. Tam, gdzie taką pracę się przyjmuje, należy stale analizować ją pod kątem pytań: w czym jest ona zgodna z właściwą rolą, jaką winna odgrywać nasza rodzina zakonna pośród Ludu Bożego? W czym jest związana z ogólnym wysiłkiem świeckich i księży miejscowych, którzy będą ją popierać? Jednostką miary pracy apostolskiej, jak już powiedzieliśmy, nie jest osobnik, lecz wspólnota. Ale nawet wspólnota nie jest samowystarczalna. Miejscem wszelkiej działalności w Królestwie jest ostatecznie ciało Kościoła z wachlarzem kościelnych charyzmatów.

Rozliczne są pod tym względem wymagania co do jakości udziału w życiu ludzkim i zakonnym, stopnia przygotowania, wszczepienia w społeczność prężną i zrównoważoną. Wystrzegajmy się niedojrzałych improwizacji i mniej lub więcej zakamuflowanych wystąpień, za które nikt w końcu nie bierze odpowiedzialności: ani misja, ani zakonnik czy zakonnica, ani jego czy jej zgromadzenie. Uboga praca nie jest uniwersalnym lekiem na wszystko. Dobrze jednak zorganizowana, bez gorączkowości i lęku, dobrze dawkowana stosownie do sił osobników, może i powinna być w latach najbliższych jednym z elementów odnowy naszego ubóstwa zakonnego i działalności apostolskiej.

Mimo problemów i napięć, jakie stąd wynikają dla poszczególnych osób jak i dla wspólnot zakonnych, nie możemy pozostać głusi na wołanie, z jakim zwraca się do nas świat ubogich. Chce on nie naszego wyrastania ponad ubóstwo, ale chce nas widzieć zanurzonych w ubóstwo, i uzyskać pełną świadomość tego, czym jesteśmy w świecie i w Kościele.

Ściślej wiązać ubóstwo zakonne z odpowiedzialnością apostolską

Ewangelia jest głęboką normą, którą winniśmy się związać jak najściślej. Otóż Ewangelia pokazuje nam ubóstwo nie tylko jako osobiste uwolnienie się dla Królestwa niebieskiego: „Idź … sprzedaj, co masz … pójdź za mną … będziesz miał skarb w niebie …”, lecz również jako uwolnienie, aby i inni mogli dojrzeć Królestwo: „Darmo otrzymaliście, darmo dawajcie. Nie przyjmujcie do swych trzosów pieniędzy ani złotych, ani srebrnych, ani miedzianych. Nie bierzcie na drogę ani torby, ani dwóch sukien, ani butów, ani lasek. Bo wart jest robotnik swej strawy” /Mt 10,9-10/ – powiedział Chrystus wysyłając Dwunastu na pracę apostolską.

Ubóstwo jest jednym z istotnych elementów znaku, jakim winno być wystąpienie apostolskie. Ono powinno być znakiem, ono powinno ukazywać tego, „który nie miał gdzie głowy skłonić”.

Uczeń nie jest większy nad mistrza. Jego świadectwo winno być tego samego rodzaju, co świadectwo Jezusa, „Świadka wiernego” /Ap 1,5/.

To wymaganie jest jednym z najostrzejszych, jakie stawiają nam nasi współcześni chrześcijanie i niechrześcijanie. Nie chodzi tu o jakąś nowość, lecz o nowy wyraz odwiecznej prawdy: bogactwo jest jakąś ciemnością, stwarza ono w człowieku jakąś tępotę umysłu, która staje się zaporą dla świata. Aby nam objawić Ojca, Syn stał się ubogim. To nie była tylko taktyka, lecz wierne i prawdziwe wyrażenie tajemnicy Miłości, jaką Bóg jest i jaką nam przynosi: „Filipie, kto mnie widział, widział i Ojca” /J 14,9/. To, co najlepiej wyraża objawioną przez Niego tajemnicę to okruszyna drożdży, maleńkie ziarenko, małe dziecko …

Miłość poszukuje szczerości, podobieństwa, oddania. Im jest prawdziwsza, tym jest bardziej bezbronna, bardziej ogołocona, pokorna, dyskretna, cicha. Aby objawić Ojca, musimy być ubodzy i to w ten sposób, aby podobni do ubogiego Jezusa Chrystusa okazać go w swoim życiu. Czyż doskonałe podobieństwo do Jezusa Chrystusa nie jest dla Kościoła największym problemem.

Niektóre aspekty ubóstwa, któreśmy wyżej przestudiowali, są ściśle związane z owym znakiem, z ową realną rzeczywistością materialnego ubóstwa, jaką winniśmy stwarzać w sercu Kościoła, w pośrodku ludzi dnia dzisiejszego. Nasze ubóstwo głosi Boga, nasze bogactwo przeczy Mu. Krótko – należy być i okazywać się ubogim. Dwa zadania.

Być bez okazywania równałoby się chowaniu świecy pod korzec, byłoby zaprzeczeniem roli znaku, który w Kościele pielgrzymującym wiąże się z wszystkimi przejawami życia po chrzcie św., nawet najbardziej ukrytego, np. życia kontemplacyjnego, życie zakonne jest charyzmatycznym znakiem. W Kościele, który w całości jest sekretem, nikogo nie zwalnia się od tego, by być znakiem, w swoim miejscu i na swój sposób, samego Jezusa Chrystusa, takiego jakim jest. W Kościele, który cały jest misyjny, cały posłannictwem, każdy musi czuwać „nad tym, co świat widzi i w co wierzy”, nie ma w nim nic dowolnego, nic takiego, co byłoby specjalnością zarezerwowaną dla kogoś, np. dla zgromadzeń nowoczesnych.

Okazywać a nie być, byłoby jeszcze czymś gorszym i słownictwo obiegowe nie odczuwa braku słów na określenie takiej postawy, którą faktycznie przypisuje się często Kościołowi: hipokryzja, dewocja, zakłamanie itd. Czy to tylko uprzedzenie ze strony tych, co się oburzają? Nie ma jednak dymu bez ognia.

Odpowiedzialność za pracę apostolską zobowiązuje nas do czujności wobec dwóch równoczesnych zadań.

Kilka sugestii na ten temat:

Zapewnić w miarę możności czytelność źródeł dochodów. Nie zawsze jest to możliwe, lecz należy do tego dążyć, zwłaszcza we wspólnotach, o których mówiliśmy wyżej, nielicznych i mocno zakorzenionych w ludzkim środowisku. Wypada, aby ludzie nie mogli nas podejrzewać, że zaopatrują nas ukryte, nie ujawniające się potęgi. Wypada, aby oni sami mogli sobie zdawać sprawę z wysokości naszych dochodów i w ten sposób wyjaśnić sobie nasz budżet. Nie w ten sposób, aby się nim afiszować, miałoby to posmak samoobrony lub ekshibicjonizmu, lecz nie zapominajmy o przykładzie Pawła troszczącego się o to, aby usprawiedliwić chleb, który pożywał /2 Tes 3,7/.

Oczywistą jest tu rzeczą, że prace zarobkowa, ta praca, która nas zbliża i włącza w szeregi robotnicze, może być elementem decydującym.

Sprawdzać nieustannie naszą bezinteresowność. Otrzymaliśmy wszystko darmo. Nie zapominajmy, by pomimo natarczywości rachunków dawać darmo w każdym wypadku, kiedy tylko możemy.

W świecie żyjącym pod znakiem mamony, w społeczeństwie, które ku naszej hańbie stosuje ekonomię zysku, bezinteresowność dawania jest znakiem apostolskim naszego ubóstwa. Nie ma gorszego zaciemnienia duchowego nad przynętę zysku u tych, którzy złożyli ślub ubóstwa.

W świecie żyjącym pod znakiem gromadzenia w celach spekulacyjnych znakiem apostolskim naszego ubóstwa jest rozdzielanie. Nie tylko rozdzielanie wewnętrzne, dla dobra grupy /nie musi to nas uwalniać od chciwości kolektywnej, lecz owszem może ją faworyzować/, lecz rozdzielanie zewnętrzne, między innych. Nie tylko pomiędzy inne zgromadzenia zakonne, lub ludzi lojalnych wobec nas, lecz między dalszych, obcych, wrogich, tych, o których mówi przypowieść o zaproszonych na gody /Łk 14,15-24/. Wspólnota zakonna nie powinna ograniczać swojej wielkoduszności do tych, którzy noszą etykietkę katolicką.

W ten sposób nasze ubóstwo będzie miało szansę uzyskania całej pełni działania apostolskiego, misyjnego.

OD WYZBYCIA SIĘ MATERIALNEGO DO WYZBYCIA SIĘ ZE WSZYSTKIEGO 

Od osobistości do osobowości

Ubóstwo, które się zaczyna w świecie materialnym, domaga się realizacji na wszystkich piętrach naszego życia. Słuszną jest rzeczą, aby element posiadania zanikł w każdym wymiarze naszego bytu. Ktoś może powiedzieć: „Nie należy gardzić darami Bożymi. Co Bóg daje, tego się nie wyrzuca”. To prawda. Trzeba przeżywać własną przypowieść o talentach. Lecz jak to zrobić? – Przez otwarcie dłoni nie po to, żeby odrzucać, lecz żeby dawać. Boże dary dane nam powinniśmy rozdać innym. Trzeba je inwestować w posługę. Te co zachowuję, psuje się, i ja się przez to psuję. To co daję, przynosi owoc. Może powie znów ktoś: „Lecz, jeżeli rozdam wszystko, jeżeli cała moja własność zniknie, czym stanie się moja osobowość”? To prawda, nigdy nie będziemy za dużo sobą. Ale nie mieszajmy osobowości z osobistością. Obydwa te pojęcia różnią się bardzo. Osobistość to osobowość zniekształcona przez ducha posiadania. „To nie ja żyję, ale żyje we mnie Chrystus”. Nigdy św. Paweł nie jest więcej św. Pawłem, niż w momencie, gdy pewne „ja” św. Pawła zniknęło. Dwojakie „ja” w tym zdaniu nie oznaczają zupełnie tej samej rzeczy. „Żyję … już nie ja /osobistość/, ale żyje we mnie Chrystus /osobowość/. Mogę być w pełni sobą tylko wtedy, gdy „moim życiem jest Chrystus”. Oto, do czego doprowadza nas ślub ubóstwa. Pobudza on nas do wystrzegania się mniej lub więcej świadomych przywłaszczeń, zwyczaju stawiania wszędzie zaimka dzierżawczego, który wzdyma naszą osobistość: moje sprawy, mój gust, mój projekt, moje apostolstwo, moje czaszy, moje idee, moja przyszłość, moja łaska, mój Bóg …

Ten, kto czuwa nad wyzbyciem się wszystkiego we wszystkich dziedzinach, jest naprawdę wierny logice swojego ślubu: można bowiem być bardzo wymagającym co do stylu materialnego ubóstwa, a zbyt pewnym siebie w dziedzinie myśli. Pewien romantyzm ubóstwa materialnego prowadzi wprost do takiej anomalii. Tak jak miłość, tak jak prawda, ewangeliczne ubóstwo jest niepodzielne.

Wzrost naszej miłości utrudnia nie tyle to, co nas plami, ile raczej to, co nas zatłacza.

To, co nas oddziela od Chrystusa, którego winniśmy naśladować według wszystkich wymagań Ewangelii, to to, że wszystkiego posiadamy za dużo. Zawsze się czegoś trzymamy mocno i największymi przeszkodami, jakie Chrystus spotyka w nas, są najczęściej przeszkody duchowe: najpiękniejsze dary Boże można posiadać w sposób straszliwy.

Naprzód, w sferze zmysłowości, co się tyczy gustów, upodobań do rzeczy, do bliskich przedmiotów. Jest to ubóstwo, które się uprawia przede wszystkim w początkach życia duchowego. Jest ono owocem całej ascezy wprowadzającej. Jest ono pierwszym przedsięwzięciem i ostatnią zdobyczą: ubóstwo powinno opanować najgłębsze źródła naszej istoty, aby reakcje budzące się żywiołowo w zmysłowości regulowało pierwsze błogosławieństwo.

Nie dziwmy się, jeśli po latach zakonnego życia przyłapiemy się jeszcze na gorącym uczynku złego działania w tej dziedzinie. Nie jest to takie ważne. Ostatnią warstwą zewangelizowaną w nas to naskórek.

Głębszym ubóstwem jest ubóstwo uczuciowości, ubóstwo serca, które łączy nas ze ślubem czystości doskonałej. Nie ma w tym nic dziwnego, wszystkie trzy śluby są zbieżne. Doprowadzają one ostatecznie do najprostszej postawy przynależności do Boga i do innych. Ubóstwo nie oznacza oschłości i zaniku serca, lecz jego poświęcenie. Św. Augustyn, mówiąc o swoim życiu przed nawróceniem, powiedział: „Lubiłem być kochany”. Czy nie ma w tych słowach śladów posiadania? Bardzo często przytrafia się nam znosić w tej dziedzinie cierpienia, cierpienie bogacza, ponieważ serce nasze ogołocono z własności … Jeżeli rana za bardzo krwawi, może tak być po części dlatego, że zagnieździły się w sercu jakieś „przynależności”.

W takich momentach oddajemy Bogu to, czego żąda. Bądźmy dobrymi graczami, twórzmy zgodny chór. Nie zwracajmy zbytnio uwagi na to, co tracimy, wierzmy inaczej w to, co otrzymujemy w zamian w mrokach wiary.

Ubóstwo inteligencji, które nie jest niedostatkiem inteligencji. Prawda powinna wzbogacać nasz umysł, należy mieć wiedzę o Bogu, o człowieku. Należy mieć umiejętności, aby być lepszym sługą. Tak. Ale prawdy się nie posiada. Jej się z pokorą służy, jej się udziela bez obryzgiwania i bez miażdżenia przeciwnika. Sama wiara, nie zapominajmy o tym, jest funkcją braku i ubóstwa w oczekiwaniu za czymś lepszym: za widzeniem prawdy.

Mamy również swoje poglądy o sytuacjach, o ludziach. Jaki robimy z nich użytek? Czy nie zdarza się, że rozdmuchujemy je przeciwko innym? Czy nie są one dla nas pożywką woli panowania? Czy nie jesteśmy ponad miarę właścicielami poglądów przez uzbrajanie ich w kłujące ościenie, przez nadmierne obarczanie nimi innych? Trzeba się trzymać tego, co się uznaje za prawdziwe. Lecz nie trzeba tego przepisywać na własne konto …

Ubóstwo woli. Tu dotykamy trzeciego ślubu, posłuszeństwa. Ukrywa się w nas „nieokiełznane pragnienie górowania”. Tu właśnie ubóstwo ma najwięcej do zrobienia. Zrzec się dobrowolnie swojej woli, nie po to, aby ją zniszczyć, lecz aby ją całkowicie wszczepić w wolę Bożą poprzez owych pośredników ludzkich /instytucje, osoby …/, których nam Kościół zatwierdza. Jest to największe ubóstwo: być posłusznym tym biednym ludziom, którzy są naszymi przełożonymi, zaangażować się bez reszty w te instytucje, które zawsze mają na sobie piętno niedoskonałości ludzkiej.

Ubóstwo radykalne, o którym będziemy jeszcze mówić i które, jeżeli będziemy je przeżywać w duchu i prawdzie, zanurza nas w sercu pierwszego błogosławieństwa. Ubóstwo, które umieszcza wolę Bożą w centrum naszej ludzkiej woli, które udziela najdrobniejszym naszym aktom niesłychanej wielkości, skuteczności działania Bożego. „Nie cieszcie się z tego, że wam duchy się poddają”, powiedział Chrystus do uczniów, którzy wrócili bardzo zadowoleni i jak właściciele swoich sukcesów, „lecz cieszcie się z tego, że wasze imiona zapisane są w niebie” /Łk 10,20/. Chrystus chce, żeby się tak wyrazić, wszczepić ich działalność apostolską w działalność samego Ojca, który zsyła dla posługi ludziom swojego Syna i uczniów swojego Syna. To posłannictwo wymaga naszego ubóstwa.

Jeżeli jest jakieś miejsce, gdzie my w czyimś imieniu możemy rządzić rzeczami i ludźmi, to jest nim właśnie działalność apostolska. Otóż apostoł jest wielkim biedakiem, on nie ma nic do dania: on objawia tylko i przekazuje dar Boga.

Przed każdą akcją apostolską należałoby rzucić się na kolana i z otwartymi rękami mówić: „Panie, daj mi to, co ja powinienem dać. Tym, co powinienem dać, jesteś Ty sam. A więc daj mi siebie, albo raczej daj siebie przeze mnie”. Nie ma innego Pośrednika, niż Jezus Chrystus. Nam nie wolno przywłaszczać sobie Jezusa Chrystusa, my mamy dawać Mu możność ukazywania się w nas. Nam nie wolno dokładać do Jego pośrednictwa jeszcze jednego pośrednictwa, lecz powinniśmy pozwalać Jego jedynemu pośrednictwu działać przez nas oraz dozwolić Jego słowu przyjąć ciało w ciele naszego życia.

Bóg dobrowolnie potrzebuje nas, chce, byśmy byli na tyle ubodzy, aby On przez nas mógł okazać bogactwo samego siebie.

Ubóstwo sługi nieużytecznego. Zwłaszcza, gdy jego działalność dotyczy innych. Wtedy zwłaszcza nie może być on właścicielem.

Nawet nasza nędza i nasza złość

Dodajmy na końcu: ubóstwo nie tylko w stosunku do bogactw lecz również w stosunku do słabości, w stosunku do tego wszystkiego, co nas ogranicza, osłabia i jest naszym niepowodzeniem. Należy zaprowadzić pokój z samym sobą, ów pokój na bazie jasności i miłości, jak również na bazie ubóstwa duszy. Nie gniewajmy się na samych siebie. Jest to odruch niegodziwego bogacza. Dlaczego nie panujemy nad nim? Przez wyłom miłości wchodzi Bóg, a ubóstwo stwarza w nas miejsce na pierwsze błogosławieństwo.

Ubóstwo sytuacji, w których niezależnie od sposobu rozwiązania zawsze dokucza niespokojne sumienie, że się pokpiło sprawę, czy zaszkodziło się ludziom. Tok życia narzuca nam często taką działalność, że pomimo wszystkich wysiłków realizowania prawdy, nie możemy wyjść na światło.

Umiejętność zachowania radości i pokoju wśród niedoskonałości, zawodów, braku uznania, jest tą konkretną formą ubóstwa, którą nazwaliśmy wyżej łaską niedoskonałości.

Ubóstwo w stosunku nawet do własnych grzechów. Są one „nieuchwytnym dla innych smakiem, który znajdujemy tylko w sobie”. Grzech, który nas niszczy i trapi, uznajemy za nasze dziecko. On jest w nas. Jesteśmy jego jedynymi właścicielami /dobro pochodzi od Boga/ i mamy tak mocny zmysł własności, że jak klamrami sczepiamy się z tym nawet, czego najbardziej nienawidzimy, tylko dlatego, że jest to nasze, że tym jesteśmy my.

Ale z chwilą, kiedy przejął go Chrystus, przybił go do krzyża i pochłonął przez śmierć. Z chwilą, gdy Chrystus pokonał śmierć i zmartwychwstał, nasz grzech już nie jest w nas. Nie mamy już obowiązku palić się na stosie śmieci. Zbawiciel przemienia nasze błędy, Jego przebaczenie nadaje im wartość nowego życia. Odkupienie stwarza nas ciągle na nowo.

Jednym słowem, ubodzy we wszystkim, w dobrym jak i złym, winniśmy zostać ubodzy nawet w stosunku do samego ubóstwa. Nie wypada bowiem odzyskiwać przez największe oszustwo tego wszystkiego, z czegośmy zrezygnowali, ogłaszając się właścicielami owego pierwszego błogosławieństwa i chełpiąc się z tego, że jesteśmy ubodzy.

Nie, odciążeni, uwolnieni od siebie samych, na lepsze i na gorsze! Wówczas Bóg jest Bogiem w nas. Jezus Chrystus, Sługa jest Panem naszego życia. W nas może umieścić wszystkich ludzi. Realizuje On wówczas to, co powiedział o Nim św. Paweł: „… będąc bogaty, dla was stał się ubogi, aby was ubóstwem swoim ubogacić” /2 Kor ,9/.

Tam powinno nas doprowadzić ubóstwo przeżywane logicznie do końca: doprowadzić nas do miłości, która daje i to daje w sposób konkretny, namacalny. Hojność miłości, rozdającej się pełnymi rękami i pełnym sercem, oto cel ubóstwa.

Pustka, jaką ubóstwo drąży w nas, jest tylko drugą stroną medalu. Jest miejscem, które miłość Boga i bliźniego stwarza w nas, uwalniając nas od wszystkiego, co stoi jej na przeszkodzie, by się mogła oddać innym bez ograniczeń. Ubóstwo uwalnia nas od tego, co ziemskie, by mogła zapanować w nas miłość nieziemska. W żadnej sytuacji nie pytajmy więc „co jest do wzięcia”?, lecz: „co można dać?”

„Brakuje ci jednej rzeczy … daj”, mówi Jezus do bogatego młodzieńca. Ślub ubóstwa sprawia, że to naleganie Chrystusa powtarza się w nas poprzez całe życie. To, czego nam brakuje, to nie tyle zdobycie tego, czego jeszcze nie posiadamy, to raczej oddawanie natychmiastowe i stałe tego, co już posiadamy. Należy poprzestać na tym, co otrzymujemy i dajemy, a nie szukać w czym innym naszej pewności.

W ten sposób ślub ubóstwa wiąże nas silnie z Ewangelią, w ten sposób spełnia on swoją baptyzmalną i paschalną rolę, w ten sposób jest on śmiercią dla życia i życiem przekazanym.

Nie łudźmy się. Aby nie wyszydzić tych prawd, trzeba przejść do czynów. Wołanie i wewnętrzne natchnienia Ducha św. pobudzają nas stale do tych czynów, do życia we wspólnocie, do zbliżenia się do ubogich z ulicy. Ubóstwo jest dziedziną, w której odnowa życia zakonnego ma najwięcej do zrobienia. Może to nie jest sprawa najdonioślejsza, lecz na pewno tkwi w niej największa moc przekonywania i wartość najbardziej oczekiwana przez Boga i przez ludzi w dobie obecnej. I Bóg i ludzie bardzo chcą widzieć w nas szaleństwo, które upodabnia nas do ptaków niebieskich i lilii polnych.

CZYSTOŚĆ DOSKONAŁA

Ubóstwo ewangeliczne w swojej głębi wprzęga nas w wyzwolenie paschalne, żeby być uzdolnionym do nowego życia zmartwychwstałego Zbawiciela, trzeba być wolnym od wszelkiego posiadania, które temu zadaniu może przeszkodzić. Trzeba rozluźnić więzy posiadania, aby się związać z Chrystusem. Prawdy, które obowiązują każdego ochrzczonego, lecz ochrzczony, który jest zakonnikiem, wezwany przez Pana, chwyta się środków radykalnych, aby te prawdy urzeczywistnić w sobie.

Analogiczny kierunek w naszym życiu wytycza ślub czystości doskonałej.

Spośród rad ewangelicznych zalecenie czystości doskonałej jest najwyraźniejsze /Mt 19,10-12/. W historii zaś Kościoła czystość pierwsza nadała ton życiu, które wkrótce miało się stać życiem zakonnym.

Zasygnalizujemy pokrótce zaraz na początku pewne często spotykane wynaturzenia: jaką jest oschłość serca, które pod pretekstem nie kochania niczego poza Bogiem, nie kocha nikogo. „W dystyngowanym stroju, z miną poważną jak żandarm i zimną jak dziewica …” /W. Hugo/. Inna skrajność: serce przewrażliwione, lękliwe, które boi się miłości lub ogranicza się do uczuć mizernych, infantylnych lub starczych. Nie mówimy już o odchyleniach subtelnych czy gruboskórnych.

Podobnie ci, którzy nie są autentycznie umarli, nie potrafią pojąć zupełnie nowej miłości zawartej w obietnicach rady ewangelicznej. Ostatecznie także w radzie ewangelicznej swoją pożywkę może znaleźć nasza miłość własna, miłość, która skierowuje nas do samych siebie i przytłumia.

Rozpatrzmy w dalszym ciągu:

Radę czystości doskonałej w Nowym Przymierzu.
Zasadnicze rysy czystości doskonałej, która może być dla naszych serc nowym życiem według Ducha Św.:
samotność …
… dla większej pełności.
Teren bezpośredniego zastosowania: życie wspólne.

DZIEWICTWO W NOWYM PRZYMIERZU

Tajemnica i znak

Ewangelia i historia używa w tej dziedzinie terminu dziewictwa. Zawiera ono w sobie fizyczną integralność. Nieco później ślub czystości objął także tego, kto nie spełniał warunku dziewictwa, ale deklarował za to wyłączną przynależność z duszą i ciałem do Chrystusa. Mówiło się wówczas o czystości doskonałej. Będziemy używać obydwu wyrażeń równocześnie, jakkolwiek nie są to wyrażenia jednoznaczne.

Na wstępie zwróćmy uwagę, że Stary Testament uważa dziewictwo raczej za coś złego. Jest ono bezpłodnością, chwałą zaś kobiety jest macierzyństwo. Przeciwko temu można by przytoczyć przypadek Esseńczyków, o ile wykopaliska z Qumran pozwalają nam ich poznać. Całość zjawiska jest jednak jeszcze niewystarczająco wyjaśniona.

Można by również w tym miejscu mówić o Jeremiaszu, który z pobudek religijnych żył w celibacie. Ale ściśle biorąc jego celibat jest profetyczny. Jest znakiem bezpłodności narodu, który się okazał niewierny Przymierzu, jest zwiastunem żałoby /Jer. 16/.

Słowo staje się ciałem. Jest dziewicą, zrodzony z dziewicy. Proklamuje tajemniczą godność tych, „którzy dla królestwa niebieskiego sami stali się bezżenni” /Mt 19,12/. Św. Paweł w siódmym rozdziale pierwszego listu do Koryntian powtarza jak echo słowa Chrystusa.

I oto dziewictwo, ogłoszone pewnego dnia jako coś nowego, nabiera pełnych praw obywatelstwa w życiu chrześcijańskim. Być bezżennym dla królestwa niebieskiego jest od tej pory dobrem normalnym, świadomym, do którego po chrzcie jest się logicznie wezwanym, podobnie jak miała się rzecz z męczeństwem w pierwszych wiekach chrześcijaństwa. Dlatego też od samych początków chrześcijaństwa widzimy w Kościele dziewice poświęcone Bogu.

Ubóstwo dla Chrystusa istnieje w Kościele również od samych początków, zjawia się ono jednak raczej w postaci podziału dóbr, niż radykalnego wyrzeczenia się własności. Posłuszeństwo w swojej formie zakonnej pojawi się dużo później. Ślubowane dziewictwo zdobywa od razu swoje miejsce i swoją przewagę w sposób tak zdecydowany, że począwszy od r. 313 /edykt Mediolański, kładący kres epoce prześladowań/ zaczyna zastępować męczeństwo jako znamienite świadectwo na rzecz Jezusa Chrystusa.

Co za wnioski płyną z tak wysokiej pozycji dziewictwa w chrześcijaństwie?

„Kto może, niech zrozumie” /Mt 19,12/, tak zakończył Chrystus swoje przemówienie na temat dziewictwa.

Jest sprawą doniosłą zrozumieć wartość dziewictwa w świecie, zwłaszcza takim, jak nasz. Nie tyle dlatego, że zalewa go szeroką falą erotyzm, lecz przede wszystkim dlatego, że pierwszeństwo przyznane rzeczywistości ziemskiej naraża na utratę i zaciemnienie w naszych oczach rzeczywistości wyższej, która jest już wśród nas i na którą wskazuje ślub czystości.

Dziewictwo poświęcone Chrystusowi jest w swej istocie tajemnicą, związaną z samą tajemnicą miłości Boga do nas. Jest ono równocześnie znakiem, świadectwem tego, że Chrystus przyszedł, że Królestwo jest już tu.

Chrystus przybył, by urzeczywistnić ostateczne Przymierze Boga z ludzkością. Pierwsze Przymierze zostało nacechowane cudzołóstwem narodu wybranego /Ozeasz, Ezechiel/. Bóg jednak kocha ludzi miłością niesłychaną, której najdoskonalszym obrazem jest miłość małżeńska. Miłość ta, odrzucona nawet przez ludzi, istnieje dalej w wiernym sercu Boga. Bóg nie tylko nie odrzuca cudzołożnej ludzkości, lecz zsyła jej swego Syna, by zawrzeć z nią nowe Przymierze. Jest to więc zwycięstwo żyjącej miłości.

Czystość doskonała dla Królestwa niebieskiego świadczy o rzeczywistości owego tajemniczego zwycięstwa. Miłość Boga jest na tyle realna, na tyle silna i pełna, że zasługuje na poświęcenie jej wszystkich możliwości kochania, od fizycznych do duchowych, jakie tylko notujemy w swej świadomości.

„Bóg tak ukochał świat, że Syna swego jednorodzonego dał /J 3,16/. Jezus Chrystus nie jest abstrakcją, nie jest zjawiskiem przeszłości, ani kodeksem praw i obrzędów. Jest na tyle bliski i na tyle kochający, że możemy Mu powierzyć wszystkie pragnienia serca i ciała.

„Stać się bezżennym dla królestwa niebieskiego” jest więc afirmacją owego tajemniczego realizmu miłości Bożej, zwyciężającej przez Jezusa Chrystusa wszystkie siły przeciwne miłości, jakie mogą pojawić się w życiu ludzkim. Jest to żywe proroctwo „przyszłego świata”, sfery życia, w której nie będzie już problemu małżeństwa /Mt 22,30/. Jest to również świadectwo, że rzeczywistość ostateczna już się zakorzeniła w naszych tak niestałych sercach.

Od tej pory między Bogiem a ludźmi, między Jezusem Chrystusem a Jego Kościołem trwa zdecydowana miłość /Ef 5/. Znakiem tej miłości jest ślubowana czystość[8].

Lecz, powie ktoś, czy nie na tym właśnie polega głęboki sens małżeństwa? Św. Paweł pisze do Efezjan: „Mężowie, miłujcie żony, jak Chrystus umiłował Kościół …” /Ef 5,25/.

Istotnie, małżeństwo jest znakiem Przymierza zawartym między Chrystusem a Jego Kościołem. Jest ono również świadectwem czystości, którą małżonkowie powinni kultywować z wielkodusznością, a której wymagań nie doceniają, być może, wystarczająco zakonnicy i zakonnice.

Tak, postarajmy się to dobrze zrozumieć: to, co małżeństwo symbolizuje za pośrednictwem węzła małżeńskiego, to czystość doskonała dla Królestwa niebieskiego symbolizuje bez tego pośrednictwa. Oznacza ona bezpośrednio mocą chrztu to, co jedność małżeńska oznacza pośrednio, przez inny sakrament: przez małżeństwo. Sens obydwu sakramentów jest ten sam. Tak więc małżeństwo i ślub czystości doskonałej, dalekie od przeciwstawiania się sobie, uzupełniają się wzajemnie, aby ukazać, każde na swój sposób, nowy i wieczysty węzeł, jaki miłość Boga w Jezusie Chrystusie zawiązała w ludźmi.

Sakrament małżeństwa jednoczy „dwie istoty w jednym ciele” i nawiązuje w ten sposób do zaślubin Boga z ludzkością. Ślub czystości doskonałej nie zawiera w sobie innego sakramentu prócz sakramentu chrztu, który sam w sobie jest uroczystością zaślubin, ponieważ obleka nas „w jedno ciało”, jeżeli można się tak wyrazić, Jezusa Chrystusa, Boga i człowieka. Nie potrzeba więc żadnego specjalnego sakramentu dla życia zakonnego. Zatem my zakonnicy, wprowadzeni przez sam chrzest w największą głębię tajemnicy zjednoczenia z Jezusem Chrystusem, nie chciejmy zaznawać innych godów, niż „godów Baranka” /Ap 19,9; 14,4-5/.

Doniosłość dla Kościoła

Stąd właśnie płynie kościelna doniosłość tego ślubu.

Ślubowane dziewictwo od samego początku było żywym obrazem Kościoła pielgrzymującego, który jest Królestwem niebieskim w drodze do dojrzałości. Podobnie jak Kościół oznacza ono moment „już” na drodze ludzkości ku momentowi „jeszcze nie”, ku Królestwu, które „jeszcze nie” nadeszło w całej pełni.

Nie jest ono znakiem jedynym. Inny znak jest jeszcze bardziej wymowny: miłość braterska. Jednakże, jak zobaczymy, między zupełnym oddaniem się miłości a miłością braterską zachodzi zadziwiające i cudowne pokrewieństwo.

Na tym świecie, gdzie ludzie tak źle posługują się sercem, gdzie miłość tak często bywa zapoznana, zbrukana, wynaturzona, dziewictwo jest wyznaniem miłości bezinteresownej. Jest spokojnym świadectwem błogosławieństwa czystych serc. Mówi zarówno o wielkiej tajemnicy Kościoła jako Oblubienicy Chrystusowej jak i o jego widzialnej tajemnicy jako ludzkiej rodziny Boga, której duszą jest właśnie miłość[9].

Tymczasem jest prawdą, że znak ten jest coraz mniej zrozumiały, w miarę jak we współczesnej lekturze Ewangelii kładziemy coraz wyraźniejszy akcent na rzeczywistości codzienne, takie jak: praca, ubóstwo, podział zajęć podejmowanych z myślą o tym wszystkim, co na lepsze czy gorsze stanowi egzystencję ludzką … Tych realiów nigdy nie przyjmiemy z wystarczającą uczuciowością, pokorą, wielkodusznością. A przecież są one nieodzownym warunkiem rozwoju samej czystości doskonałej, której zapewniają zdrowie i właściwy wyraz.

Lecz nie przeciwstawiajmy sobie tego, co Ewangelia łączy. Odkrycie i przeżywanie rzeczywistości, z której utkane jest codzienne życie ludzkie, nie powinno doprowadzać nas do zapominania o Rzeczywistości, która daje temu życiu wartość nieśmiertelną. Czystość doskonała, w miarę przepojona miłością, która jest jedynym zadatkiem wieczności, jest jednym ze znaków unieśmiertelniającej Rzeczywistości pośrodku spraw życia codziennego. Tak jest, „kto może, niech zrozumie”. Nawet wówczas, gdy wokół nas niechrześcijanie, chrześcijanie, a nawet sami kapłani „nie pojmują”, nie bójmy się świadczyć przez ten znak, przeżywany w skromności i pokorze, że Królestwo Boże, które urzeczywistnia się na ziemi, jest w swej istocie nieziemskie, o czym ci na skutek wahadłowego ruchu prawdy zdają się zapominać.

Sam nasz Zbawiciel nie postąpił inaczej. Oczom swoich współczesnych ukazał tylko te znaki, które ci mogli bezpośrednio odczytać. Co więcej: za każdym razem, gdy jakiś cud wzbudza ich zachwyt, On wskazuje na jego nieziemską wartość, na związek z Królestwem niebieskim /np. rozmnożenie chlebów i pouczenie o Chlebie życia/, gotów na to, że zostanie opuszczony przez tłum tych, którzy nie mogą odczytać znaku wiary. Znaki nie są przeznaczone do rozwiązywania tajemnic, lecz są po to, by głębiej w nie wnikać.

Podobnie dzieje się z czystością doskonałą. Można ją „zrozumieć” jedynie w świetle nieziemskości Królestwa Boskiego, w świetle realizmu miłości Bożej, różnej od realności ludzkich, a jednocześnie zmieszanej z nimi. Świadczyć o tej miłości, to odgrywać w Kościele rolę bardzo doniosłą i autentyczną

ZASADNICZE RYSY CZYSTOŚCI DOSKONAŁEJ

Dotychczasowe rozważania mogą się wydawać bardzo teoretyczne, mogą nie nasunąć właściwego modelu postępowania w życiu codziennym. Ważną zatem rzeczą będzie rozwinąć szerzej to, co owa mistyka – nie bójmy się tego słowa – wnosi w normalny bieg zakonnego życia.

Samotność

Jest to słowo straszliwe i wzbudza z pewnością protest u niejednego z czytelników. A tymczasem …

Najpierw, nawiązując do dobrze znanego rozróżnienia, samotność nie jest to samo co odosobnienie, izolacja. Zobaczymy nawet, że ta samotność przywołuje wspólnotę. Następnie nie zapominajmy o bardzo względnym i kierunkowym charakterze śmierci w tajemnicy paschalnej: kiedy mówimy o samotności, jesteśmy zawsze na osi pełni, jaką ona przygotowuje.

Faktem jest jednak, że istota wszczepiona w życie najbardziej siostrzane czy bratnie, oddana czynnemu i żarliwemu apostolstwu, nawet rzucona w świat, który atakuje ją ze wszystkich stron i mobilizuje ustawicznie jej uczuciowe zasoby, pozostaje jednak zawsze w pewnej samotności, jeżeli ślubuje doskonałą czystość. Samotność ludzka to temat banalny. Nawet w najbardziej udanej miłości małżeńskiej istnieje jakiś próg, o który boleśnie ranią się małżonkowie i poza który żadna ze stron nie może towarzyszyć drugiej. Jest to jedna z największych prób wspólnego życia.

Samotność, spowodowana ślubem czystości, przychodzi szybciej i w pewnych momentach jest dotkliwsza. Dlaczego?

Dlatego, że ten ślub wymaga od nas rezygnacji dopełnienia się w drugiej istocie, w partnerze ukochanym miłością małżeńską. Wymaga również rezygnacji z przedłużenia naszego istnienia w istotach wydanych z naszego ciała i ukochanych miłością macierzyńską, czy ojcowską.

Podwójny krzyk istnienia, które jako niepełne chce znaleźć dopełnienie w małżeństwie i jako przemijające chce się uwiecznić w dziecięciu. Tak więc w życiu naszego jestestwa, w sferze płci widzimy wypisaną śmierć głębszą i bardziej radykalną niż ta, którą przynosi z sobą ubóstwo. Jakiejże trzeba tu jasności, aby uniknąć wszelkiego faryzeizmu, chorobliwości, mitomanii, pseudo anielskiego illuzoryzmu!

Z jakąż delikatnością winniśmy się odnosić do tej sprawy. Należymy w całości do Boga, tu chodzi o „upodobanie Pana” /1 Kor 7,39/. Należymy do tego świata i jesteśmy w nim obecni, lecz dlaczego nie mamy zastosować do siebie poleceń, jakie Apostoł narodów, tak mało podejrzany o illuzoryzm, skierował do Rzymian /13/, czy do Koryntian /1 Kor r. 5, r. 6, a przede wszystkim r. 7/. Wymogi apostolskie, promocja kobiety, większa wolność, z jaką za naszych dni przekracza swe granice życie płciowe, wszystko to nie powinno być dla nas powodem, byśmy zapominali o tej delikatności, która jest duszą każdej miłości, a która tutaj, więcej niż gdziekolwiek, domaga się od nas, byśmy ujawniali i zwalczali wszystko to, co wprost czy ubocznie byłoby tylko zwykłym powetowaniem sobie niezrealizowanej miłości małżeńskiej czy macierzyńskiej. Wyrzeczenie się dobrowolne i radosne, nie z przymusu i nie posępne. Wyrzeczenie się, które wymaga rezerwy, taktu, prostoty, jasności … Pamiętajmy o tym, jak się Chrystus zachowywał wśród Ludzi w świetle ewangelicznych opisów, a przede wszystkim jak się odnosił do kobiet.

Zadanie o tyle trudniejsze, że zakorzenione we wnętrzu naszego poświęcenia, powołania do przyjaźni, do ojcostwa, do macierzyństwa według Ducha! Ciało i krew częścią naszego życia, umieszczone w nas przez samego Stwórcę na mocy nawet naszej przynależności do Niego. Nasza samotność – lecz przecież On sam wypełnia ją tym wszystkim, co nam powierzał My nie możemy tych rzeczy kochać inaczej niż naszym sercem cielesnym.

Stąd też płynie konieczność postawienia sobie bez lękliwości, ale i bez słabości pewnych pytań.

Czy kochamy tego lub tę, będących cząstką naszego życia, miłością, która daje, czy też miłością, która bierze?

Oczywiście, miłość, która bierze, zajmuje w nas zawsze pewne miejsce. Nie możemy być samą ofiarnością, czy samą szlachetnością, nawet w naszych szczytowych porywach. Ale jaka z tych dwu miłości przeważa, nadaje ton naszemu postępowaniu? Zrozumiałą jest rzeczą, że u kobiet przede wszystkim, dawać /lub przynajmniej powtarzać gesty dawania/ znaczy tyle co brać, w lepszej jedynie formie. Stąd konieczność oczyszczania motywów naszego postępowania, pozornie często najszlachetniejszego.

Pytania następne pomogą nam do wyjaśnienia tych spraw.

Czy to wszystko, co wiąże nas z tym czy z tamtą, od najbardziej intymnych myśli do najbardziej zewnętrznych aktów, może wytrzymać spojrzenie Jezusa Chrystusa na nas i ułatwiać nasze spojrzenie na Niego?

Właśnie w kierunku całkowitej przynależności do Chrystusa winna się rozwijać cała nasza uczuciowość. To, co jest prawdziwe dla wszystkich chrześcijan /„Będziesz miłował Pana Boga twojego ze wszystkiego serca twego …”/, jest prawdziwe także dla zakonników z natarczywością nie tyle większą, ile bardziej bezpośrednią, a przy braku tak czarujących związków, jakimi jest małżeństwo, dzieci … Czuwajmy więc, by nie popaść w swego rodzaju zatajenie miłości, która z natury swej powinna wzbudzać w nas słowa: „Kochać tych, których mi powierzyłeś, i kochać Ciebie samego, Panie, jest to dla moich myśli, moich słów i gestów naprawdę to samo”.

Czy uczucie, które żywimy do kogoś /lub ten ktoś żywi do nas/, nie zacieśnia nas i nie oddala od tych, do których winniśmy żywić uczucie podobne? Czy nie jest ono totalitarne, ekskluzywne? Tu nie chodzi o sprawę ilości. Tu chodzi o ludzi, którym winniśmy dużo. Lecz czy nasze żywotne siły nie są sparaliżowane przez kogoś, który odciąga nas od innych, przywiązanych również może do nas? Na miejscu natomiast byłoby uczucie, które, dalekie od odciąganie nas od innych, nakłaniałoby nas do chętnego i radosnego spotykania się z innymi.

W końcu, jeśli mamy jakiś problem, czy jesteśmy gotowi poddać go pod czyjś osąd? To co jest niepewne, szuka cienia. A trzeba przecież wszystko mieć jasne, „czynić prawdę”. Jeżeli ja jestem sędzią i stroną, jestem złym sędzią. Żyjemy w epoce, gdzie czystość nie jest sprawą ignorancji czy strachu, gdzie płeć nie jest obszarem zakazanym, przedmiotem tabu. Badana z całym obiektywizmem i wstydliwością, objawia się jako wartość niewymierna, stworzona przez Boga /„Mężczyzną i kobietą stworzył ich”/. Pogmatwana i zamazana przez zło, jak prawie wszystkie inne wartości ludzkie /np. wolność/, powinna stanąć w pełnym świetle, by można ją było poświęcić Bogu.

Wszystkie te pytania mają jeden cel: mają nam ułatwić sprawdzanie, czy krzyż Chrystusowy, przyjęty przez ślub czystości doskonałej, jest rzeczywiście obecny w naszym życiu uczuciowym. Ewangelia łączy dziewictwo z czuwaniem /Mt r. 25/. Nie jest oczywiście powiedziane, że od razu będziemy mogli odpowiedzieć na postawione pytania w sposób w pełni zadowalający. Nie zawsze jest tak, że nasze serce od samego początku jest wierne całkowitemu poświęceniu się Chrystusowi. A następnie, istnieje w nas tyle świadomych lub nieświadomych determinizmów i impulsów! Instynkt płciowy pulsuje bardzo głęboko w całej naszej naturze i wyciska w mniejszym lub większym stopniu swoje znamię na wszystkich naszych związkach z otoczeniem, czy tego chcemy czy nie, czy jesteśmy tego świadomi, czy też nie. To, co nam się narzuca jest – zwłaszcza w niektórych okresach – bardziej władcze, niż to, co chcemy. Więcej niż gdzie indziej, chodzi tu o powolne i cierpliwe zdobywanie pod tchnieniem Ducha Św. Chodzi o dążenie do męskości namaszczonej łaską, do takiejże kobiecości i do takiego człowieczeństwa. I nie jest za dużo poświęcić w tym celu nawet całe życie. Dziewictwo chrześcijańskie nie jest sztywne ani purytańskie, święty zaś Ambroży zaleca poświęconym dziewicom pokorę.

Istotne jest to, aby śmierć Jezusa Chrystusa tutaj jak i w innych dziedzinach przyjąć zdecydowanie z absolutnym wezwaniem, o jakim dobrze mówi słowo: czystość doskonała. Poddani do najgłębszych tkanek ciała głosowi ducha, bez pretensjonalności i bolesnego wyrazu na twarzy, bez pruderii, która wzbudza szyderstwo raczej, niż podziw, /cóż zresztą mielibyśmy robić z podziwem ludzi my, którzy powinniśmy podobać się Panu/ mamy przyjąć krzyż, który Chrystus zapragnął wszczepić w miąższ naszego jestestwa.

Za naszych dni odkryto zadziwiające prawo płci: jeżeli życie seksualne ogranicza się tylko do przyjemności, to w rzeczywistości nie przynosi jej wcale. Skazuje się na niekończącą się gonitwę, która nigdy do celu nie doprowadza. Aktywność płciowa wówczas tylko przynosi jakieś pozytywne wyniki, gdy rezygnuje z przyjemności jako swego celu.

Znaczy to, że płeć już ze swojej natury jest przeznaczone do przekraczania siebie, do dawania. Tu leży źródło trudności w małżeństwach. Nie bądźmy naiwni i nie uważajmy, że małżeństwo likwiduje wszystkie problemy w tej dziedzinie, przeciwnie, stawia ich więcej, niż może rozwiązać. Czystość w małżeństwie i czystość doskonała, jedna i druga są jednakowo trudne.

Znaczy to też, że dziewictwo, niesprzeczne bynajmniej z ludzką naturą, może być za pośrednictwem należycie rozpoznanego i kultywowanego powołania dopełnieniem istoty płciowej, jaką jesteśmy i być nie przestaniemy.

Wyrzeczenie się zatem aktywności płciowej dla okazania Chrystusowi stałej miłości i dla większego dobra bliźnich nie jest czymś sprzecznym z życiem płciowym. To wyrzeczenie się wypełnia nawet na terenie samej płci jedno z jego podstawowych praw: prawo oddania się.

Tym właśnie mierzy się ostateczne zwycięstwo życia: zdolnością dania daru, jakiego ono domaga się od nas.

Samotność w celu osiągnięcia pełni, w której rozkwita nowe życie.

… aby osiągnąć pełnię

Czystość doskonała, poświęcająca Chrystusowi nasze możliwości kochania, zmierza do zapewnienia im tego, co stanowi pełnię Serca Chrystusa. Jesteśmy wezwani, by kochać, tak jak On kocha, z dziewiczą delikatnością, ale i z wielkodusznością bez niedopowiedzeń, z decyzją na całkowite oddanie się, służbę, zjednoczenie. Serce Chrystusa jest sercem cielesnym, w które, jak w przepastną głębię, przelała się miłość Boga do nas, miłość stwórcza i ożywiona, która nakłoniła Go do stania się człowiekiem.

Nie chodzi tu więc o miłość przeciętną, chodzi o miłość wielką, o stopniowe zespolenie pod bezpośrednim wpływem miłości wszystkich naszych sił zmysłowych i uczuciowych. Ślub czystości w końcu może jaśniej niż dwa pozostałe, przenosi nas w sferę najwyższej miłości, stwarza osamotnienie dla osiągnięcia większej pełni.

To wszystko uświadamia nas, choć nie ma potrzeby do tego wracać, jak wiele złudzeń, wynaturzeń, chybionych kroków w miłości staje w poprzek naszemu poświęceniu zakonnemu. Jest ono nieustannym wezwaniem do miłości, jako istotnej wartości nowego życia.

Krzyż w tym systemie życia nie polega na zabiciu serca, lecz na postawieniu go bezpośrednio /tzn. bez pośrednictwa miłości małżeńskiej i rodzicielskiej/ wobec wymagań pełnej miłości.

Na czym ta pełnia polega?

Absolutny wybór Boga żywego objawionego w Jezusie Chrystusie

Pełnia, o której mowa, polega przede wszystkim na przebywaniu w zasięgu obecności Boga. Jego trzech osób, które w swoim nieskończonym życiu tworzą jedność i są Miłością. Czy są to nierealne słowa? Nie. Zakonnik czy zakonnica, dla których Bóg stałby się abstrakcją lub mitem, znaleźliby się w stanie godnym opłakania. W takim stanie znaleźliby się także ci, dla których Bóg-człowiek stałby się wartością niewymierną z bliźnim.

Mówiliśmy już, że do istoty doskonałej czystości należy uznanie Boga żywego na tyle, że oddaje Mu się wszystkie żywotne siły własnego jestestwa. Nie może więc być żadnego poświęcenia zakonnego bez coraz bardziej skutecznej miłości do Chrystusa, w którym Bóg przyswaja sobie serce ludzkie i ustanawia nowe Przymierze z człowiekiem.

Ślub czystości doskonałej umacnia w nas lub przywraca młodość pierwszego promienia narodzin – on nas sprowadza i umieszcza przy źródle siły twórczej. Skupia przy niej wszystkie siły miłości, jakie składają się na naszą istotę. „Panie, ja pochodzę od Ciebie, ja żyję dla Ciebie, w Tobie”.

W ten sposób w każdym momencie życia mimo ociężałości i zaciemniania duchowego, możemy przyjąć Boga, otworzyć się jak kwiat na słoneczne światło Stwórcy, przyjąć przebaczenie z rąk Zbawiciela, zachować w życiu źródlany znak istnienia. Trudy zakonnego życia czy intensywnej pracy misyjnej nie powinny doprowadzić nad do lekceważenia rzeczywistości, której świat jest tak bardzo potrzebuje.

„Błogosławieni czystego serca, albowiem oni Boga oglądać będą”.

Będą „oglądać” oczywiście w wierze. „Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli”, ale w wierze już bardziej rozwiniętej. Duszę czystą charakteryzuje pewien sposób pozostawania w harmonii z tajemnicą Boga, radosnego przebywania w Nim, kontemplowania Go w Jego jasności. Jest to najwyższy realizm, bez najmniejszej ułudy, oceniający dziewictwo na podstawie oglądu wewnętrznego, zwalczający nie tylko to, co jest wątpliwe czy skażone, lecz także to, co jest sztuczne lub wyśnione. Oczywiście, istota ludzka wymaga nieco fantazji i marzenia, ale w dawkach bardzo dobrze wyważonych, tyle właśnie, ile trzeba muzyki, humoru i poezji, aby złagodzić zbyt suchą rzeczywistość. „W człowieku liczy się tylko marzenie” /Bernanos/ – oto sposób budowania w świecie urojeń tego, czego odmawia nam rzeczywistość.

Tę pustkę wypełnia Bóg przez wiarę swoją obecnością, która uzdrawia nasz świat wewnętrzny, doprowadza nas niestrudzenie, niezależnie od naszych skłonności i upodobań do Jezusa Chrystusa, pobudza nas do coraz wielkoduszniejszej modlitwy, wypowiadanej raczej milczeniem niż słowami. W ten sposób jesteśmy bez przerwy przynaglani do wznawiania wyboru żyjącej osoby Zmartwychwstałego.

Istnieje głęboki i silny związek między doskonałą czystością dla Chrystusa a obcowaniem z Chrystusem. Z sercem poświęconym Mu Jezus Chrystus obcuje chętnie. Sam dąży do tego, by obcowanie z Nim było stałe, by serce kochające spotykało Go ciągle jako towarzysza drogi, jako tego, z którym razem przeżywamy wszystko. Nie chodzi tu o zwyczajną postawę fizyczną, wyłącznie negatywną, której często ulegamy, choć jej nie chcemy.

Naglące wezwanie, by we wszystkich widzieć bliźnich

Jest niemożliwe takie stałe obcowanie z żywą osobą Jezusa Chrystusa, /a nie z myślową projekcją nas samych, której dajemy imię Boga/ i wyłączenie z serca tłumu tych, w których Chrystus ukrył swoje oblicze.

Nasza samotność ożywia obecność Chrystusa uosobionego identycznego z bliźnim. Jest to ten sam Chrystus, który niestrudzenie zabiega o nas.

Ubóstwo przeszło w bogactwo, czystość, owa samotność, przechodzi w mnogość. Nie zapominajmy, że według św. Łukasza /10, 25-37/ bliźnim jest człowiek, który jest blisko innych /Samarytanin/, ten który znosi odległość, jaką czasem mamy skłonność wytworzyć między sobą. Kapłan i lewita, zganieni przez Chrystusa, zachowują odległość /widzą rannego i obchodzą go drugą stroną drogi/. Samarytanin przybliża się i staje się bliźnim rannego.

Taka postawa zakłada wielkie wyzwolenie się z siebie. Zapewnia je ubóstwo materialne, takie jakieś my opisali, lecz w o wiele wyższym stopniu ubóstwo serca nie należącego do nikogo prócz tego, który się za nas ofiarował: Boga-człowieka. Oddanie się Jemu oznacza wyizolowanie się razem z Nim, jest to włączenie się w owo wielkie pragnienie Boga, które czyni Go bliźnim każdego człowieka, przywodząc Go na wszystkie nasze ludzkie drogi.

Powtórzmy to: prawda ta odnosi się do każdego ochrzczonego. Lecz czystość doskonała, dobrze w życiu zachowana, powinna dodać do tego prawa ogólnego coś wyjątkowo wspaniałego. Ona winna umożliwić nam miłość każdego z całego serca, z serca wiecznie nowego, które niezawodnie przekazuje wieczną młodość Serca Bożego. Każdy ma prawo do całości naszego serca.

Widać tu ów silny węzeł łączący miłość z czystością doskonałą. Łączy – to słowo mówi za mało – tu chodzi o prawdziwe zawieranie się jednego w drugim. Czystość doskonała nie jest dyscypliną, ani nawet etyką. Jest miłością pochwyconą przez życie Boże. Ubóstwo uczyniło z nas czystą pojemność Boga, czystość zaś stwarza w nas przejrzystość, w której widać Boga. „Błogosławieni czystego serca, albowiem oni Boga oglądać będą”. Dodajmy: „oni będą sprawiać, że Bóg będzie widzialny”, sprawią, że lepiej będzie można poznać, do jakich granic Bóg jest miłością, do jakich granic Jego miłość jest realna.

Czystość doskonała nie niszczy w nas miłości, powinna raczej uleczyć nas z bojaźni przed miłością, zapewnić miłości jej wspaniałość, doprowadzić do zlania się i obopólnego wzbogacenia miłości Bożej i ludzkich uczuć.

Drugi człowiek jest dla nas czymś poważnym, jest zawsze czymś poważnym. Nic zatem w stosunku do niego nie powinno być powierzchowne. Jesteśmy stale pod naciskiem, by podjąć grę Bożą w stosunku do człowieka, przejąć na swój rachunek miłość, jaką Bóg żywi dla człowieka. Jeżeli Bóg uświęca żywe moce naszego serca, czyni to po to, byśmy mogli żyć prawdą Jego własnej obecności w człowieku. Obecności przyjętej gościnnie – /każdy powinien mieć wszystkie szanse w naszych oczach/, obecności silnej i wiernej, głębokiej i konkretnej, powszechnej i dyskretnej.

Wszystkie cechy czystości, otwierające ujście miłości Bożej do człowieka, osiągają wielkie natężenie i mocny wyraz w spotkaniu ludzi najbardziej zagubionych, porażonych cierpieniem, zdeptanych, biedaków wszelkiego rodzaju. Tu właśnie konkretniej niż gdzie indziej, mierzy się pełnię serca.

Dar dla najbiedniejszych, a zatem i dla najbardziej potrzebujących spośród naszych bliźnich, u chrześcijan związanych małżeństwem i tysiącem powinności podlega zawsze zdecydowanym ograniczeniom, nawet u najbardziej wielkodusznych: najpierw należy się małżonkowi, żonie, dzieciom, a następnie dopiera ubogim.

Tutaj, nie. Albo, powiedzmy ostrożniej, dużo mniej. Tu drzwi zawsze są otwarte dla Chrystusa zniekształconego przez cierpienie. To, co może się wydawać hamulcem lub ograniczeniem, a pochodzi z obowiązków życia zakonnego, nie jest niczym innym jak tylko gwarancją naszego duchowego rozmachu, czymś, co nasyca go tchnieniem, /Tchnieniem przez duże T – Spiritus/. Jest Wieczernikiem napełnionym Zielonymi Świętami.

Cierpiący Chrystus, rozpoznawany ciągle w cierpiącym człowieku, będzie miał u nas absolutnie pierwszeństwo we wszystkim. Nie będzie musiał czekać, aż skończymy coś ważniejszego, nie będzie miał praw tylko do resztek ze stołu: będzie gościem najpierw obsłużonym i szczodrze obsłużonym.

Spotkanie biedniejszego nie jest dla nas środkiem do przywłaszczenia go sobie, zdobycia, zawładnięcia, lecz okazją do zetknięcia się dwóch istot i wzajemnego poszukiwania po omacku, bez możności złączenia się na zawsze: człowiek potrzebujący zbawienia i Bóg Zbawiciel. Stajemy się tutaj jakby żywymi sakramentami Serca Chrystusowego, spotkania Boga i człowieka.

Korygując swoje najbardziej złudne marzenia, nie powinniśmy mieć w tej dziedzinie innej ambicji, niż tę, aby ludzie, choćby najbardziej oddaleni od Boga, widząc naszą realną i osobistą miłość ku nim, mogli w niej dojrzeć, jak bardzo są kochani przez Boga. Oby całe nasze życie mogło ich zapewnić: „Bóg ukochał nas nie na żarty, ponieważ nie na żarty i ja was kocham”.

Realna płodność

Ostatnią cechą tej pełni, przyobiecanej czystości doskonałej, to płodność duchowa.

W Nowym Przymierzu dziewictwo nie jest bezpłodne. Tak u Dziewicy Maryi, Matki Jezusa, pierworodny jest pierwszym dzieckiem wśród bardzo wielu. Tak u Jana Chrzciciela, „przyszłego oblubieńca” /J 3,29/, całkowicie czystego i sprowadzającego do Chrystusa tych, którzy pragną szczerej odnowy.

Każdy zakonnik – a jeszcze bardziej każde serce dziewicze poświęcone Bogu – stwierdza i realizuje w ciele i sercu ludzkim wartość nowego rodzenia: nie chodzi tu o ponowne narodziny cielesne, lecz o narodziny z „wody i ducha”, jak mówi Chrystus do Nikodema /J 3,5/. Owym ożywiającym czynnikiem jest Duch Św., który w ten sposób realizuje nowe stworzenie.

Zakonnik czy zakonnica stwierdza i realizuje istnienie pewnego życia, które nie jest sprawą ciała i krwi, lecz, które czyni z nas dzieci Boga i którego jedynie Bóg może nam udzielić.

Jest to płodność, która niekoniecznie i niewyłącznie wyraża się w skuteczności widzialnej, lecz która przyczynia się wybitnie do rozwoju nowego życia Jezusa Zmartwychwstałego w ciele Kościoła.

Jeżeli nie możecie wyliczyć swoich dzieci, wy którzy „nie poznaliście mężczyzny”, jeżeli my nie możemy wyliczyć swoich, my którzy nie poznaliście kobiety, to nie dlatego, że one nie istnieją, lecz dlatego, że ich jest bardzo dużo: wszyscy ci, do których skierowaliśmy odradzający przypływ życia powodujący narodziny dziecięctwa boskiego.

Jesteśmy tutaj w dziedzinie spraw niewymierzalnych, rzeczy niedostrzegalnych, ponieważ dotykamy samych źródeł nowego życie, samej głębi tajemnicy Boga do ludzi Jego, nadziemską potęgę ożywczą, ukrytą często w swej istocie nawet dla oczu tego, kogo dotyka.

Na tej głębi spotykamy się z tajemnicą Dziewicy Maryi: nigdy kobieta nie była kobietą taką, jak ta „błogosławiona między wszystkimi niewiastami”. Nigdy kobieta nie była taką matką, jak ta dziewica. Spotykamy się tu także z tajemnicą Kościoła: „cały Kościół według Ducha jest matką Chrystusa, cały oblubienicą Chrystusa” /św. Augustyn/.

Tak, na tej płaszczyźnie „niech pojmuje, kto może”. Ale skoro jest nam dane jeżeli już nie zrozumieć, to przynajmniej przeczuć przez wiarę, nadzieję i miłość rzeczywistość tej tajemnicy, to znajdujemy się poza niebezpieczeństwem pomyłki co do istoty dziewictwa i zatrzymania się na jej wypaczeniach. Wchodzimy wówczas radośnie w pełnię Nowego Przymierza, nowego stworzenia.

TEREN BEZPOŚREDNIEGO ZASTOSOWANIA: ŻYCIE WSPÓLNE

Jest faktem, że w życiu zakonnym między czystością doskonałą a wspólnotą zachodzi bardzo wyraźny związek. Samotność, jaką zawiera w sobie ewangeliczna rada czystości, nie czyni z nas samotników. Życie pustelnicze cieszy się wprawdzie pełnymi prawami w Kościele, pozostaje jednak zawsze w ścisłym związku z życiem klasztornym jako przygotowaniem i koniecznym uzupełnieniem. Sam na sam z Bogiem łączy się zawsze z bliskością dzieci Bożych.

Synowski związek z Ojcem, umacniany z czystością doskonałą, wzmacnia związki braterskie. Właśnie we wspólnocie realizujemy największą intymność i najbardziej kościelną więź życia dzieci Bożych. Taki był zawsze spontaniczny wyraz mądrości chrześcijańskiej. Żeby żyć w całkowitej przynależności do Jezusa Chrystusa, trzeba całkowicie przynależeć do rodziny zgromadzonej jednym wezwaniem. W duchowym pokrewieństwie z tymi, którzy odpowiedzieli na wezwanie, żyjemy w ubóstwie i – jak zobaczymy –w posłuszeństwie. Co do czystości doskonałej, wszystko co powiedzieliśmy o wymogach samotności i pełni, dotyczy przede wszystkim życia braterskiego.

Wierzyć drugiemu

Każda społeczność stara się naprzód przeszkodzić człowiekowi stosować prawa dżungli. Stosowanie tego prawa zmieniłoby społeczność w kłótliwy jarmark, a spotkanie obywateli stawałoby się tylko okazją do rzucenia się do gardła przeciwnika.

Korzystna zasada przyjęta z góry nadaje ton całemu życiu wspólnemu. Wiara teologiczna nie może zastąpić ludzkiej wiary w człowieku, wyznawanej i praktykowanej przez tylu ludzi niewierzących.

Zwróćmy uwagę na wartość, która jest duszą wiary. Jest nią sprawiedliwość. Jest ona konieczna dla zdrowia i równowagi naszego serca, chroni je przed obojętnością, agresywnością lub pochopnym i łatwym uwielbieniem. Nie zapominajmy o tym, że inni są obok nas nie jako przedmioty martwe, nie jako rzeczy, lecz jako podmioty, podmioty praw, osoby, i że powinni być za takich uznawani.

Sprawiedliwość jest kręgosłupem naszych stosunków z innymi. Jeżeli się często zdarza, że w naszym sposobie odnoszenia się do drugich brak siły, zdecydowania, dzieje się tak dlatego, że brak nam aktywnej i świadomej sprawiedliwości. Przypisujemy czasem na rachunek miłości postawy, które wynikają zwyczajnie ze sprawiedliwości, np. gdy mówimy i nierozważnych sądach. Trzeba to przyjąć za pewne: brak miłości jest przede wszystkim brakiem sprawiedliwości.

Nie mamy prawa – trzeba to powiedzieć językiem prawniczym – wydawać o kimś pochopnego i surowego sądu, który go rani i potępia. Nie powinniśmy traktować nikogo jako oskarżonego.

Odruchowa troska o bezpieczeństwo pobudza nas żywiołowo do sądzenia o wszystkim, o ludziach i rzeczach wchodzących w najbliższy krąg naszego życia.

Każdy nowy szczegół o ile mieści się w naszych myślowych szufladkach, o ile nie poddaje się naszemu osądowi, robi na nas wrażenie intruza, reagujemy nań podświadomie jak na zagrożenie. Takiego intruza należy szybko osądzić, aby go zidentyfikować i w ten sposób rozbroić i włączyć w swój świat. Wszystko wówczas wraca do porządku. W ten sposób więzimy wszystko, co nas otacza.

„Nie sądźcie”. Nie: znaczy to nie wykonujcie czynności sądzenia, /gdy otwieramy oczy – widzimy linie i kolory, gdy otwieramy umysł – wydajemy sąd/, lecz nie osądzajcie pochopnie i jakby definitywnie swego otoczenia. Wierzyć drugiemu to pozostawiać mu zawsze wszystkie jego szanse.

Drugi człowiek ma prawo nie tylko do schronienia i ubrania. Ma prawo do tego wszystkiego, czego potrzebuje do tego, aby być sobą, aby osiągnąć swój istotny cel. Prawo, którego nie tylko każdy ma dochodzić, ale które każdy z nas powinien lojalnie uznać. Jest to zadanie sprawiedliwości w różnych przejawach życia: przełożonego w stosunku do każdego podopiecznego, każdego członka społeczności w stosunku do dobra wspólnego, każdego w stosunku do każdego i do wszystkich …

Wiara jednak ludzka, z jaką się odnosimy do innych, jakkolwiek zapewniona przez bardzo żywe odczucie sprawiedliwości, nie wystarcza.

Potrzeba jej wiary teologicznej. Człowiek znajdujący się tam, naprzeciw mnie, nie jest tam przypadkiem, na skutek pewnego rodzaju dystrakcji Bożej. Jest on tam w wyniku troski Bożej, która splata węzły i nawiązuje spotkania. Należy wiele wagi przywiązywać do spotkań, one należą do mistrzowskich posunięć rządów Bożych.

Nie jest to przesadny prowidencjalizm, gdy się mówi: ten człowiek nie znalazł się tam dlatego, że ja go wybrałem /w pewnych złych dniach chętnie bym chciał powiedzieć: obym ja mógł wybierać …/, lecz dlatego, że Bóg coś planuje, dając mi go za sąsiada. Ten człowiek jest przy mnie jako towarzysz broni, brat, jako świadek Chrystusa ukrzyżowanego i zmartwychwstałego, jako ktoś, kto ma przebyć ze mną wspólną drogę, chociażby przez jeden etap. Może się zdarzyć, że w wyniku gry przeznaczeń możemy się rozejść, oczywiście; lecz do pewnego czasu, do końca pewnego etapu pozostajemy razem. Chrystus, kiedy przydzielał nas do jednego zadania, myślał o nas obu Co mówimy o dwóch, należy powiedzieć o wszystkich, o każdym w stosunku do wszystkich, o wszystkich w stosunku do każdego. To społeczne powiązanie to główne zadanie „Kościoła”, – zrzeszenia, którego tropami idzie Bóg w świecie: on zwołuje, on zbiera razem, on splata węzły.

Co więcej, zgodnie z naszą wiarą drugi człowiek to tyle, co sam Chrystus, dołączający się do nas w roli towarzysza naszej drogi przynajmniej na jakiś czas. Chrystus jest obecny w osobie każdego i nadaje powiązaniom każdego człowieka z innymi ludźmi wartość swej rzeczywistej obecności. „Byłem głośny, a nakarmiliście mnie; byłem spragniony, a daliście mi pić”. To wszystko, co zapisał w cytowanym eschatologicznym rozdziale św. Mateusz, stosuje się bardzo dobrze do takiego przedmiotu troski, jakim są nasi bracia, nasze siostry ze wspólnoty.

Często trzeba będzie ożywiać to spojrzenie wiary, bo życie wspólne wystawia je na bardzo trudną próbę. Ono znaczy bruzdy. Oblicze drugiego człowieka, oglądane na obszernym tle z bliska i stale, przebadane przez nieubłagany aparat naszego ludzkiego wzroku, bardzo szybko odsłania swoje bruzdy i zmarszczki. Brak dystansu przeszkadza nam uchwycić piękno oblicza naszych braci.

Spojrzenie wiary powinno ułatwiać nam nie tylko pomijanie tego, co się nam u innych nie podoba. Powinno nam również pomóc w zmniejszaniu tego, co mogłoby nas zbyt łatwo uwieźć. Jeżeli chodzi o antypatię, sympatię czy żywiołową obojętność, zawsze są wystarczające dane do tego, żeby uznać i przyjąć drugiego w jego największej głębi. Bliźni jest słowem Bożym, czasem bardzo kłopotliwym, trudnym do wyrażenia, lecz słowem Bożym prawdziwym. Chodzi o to, by spotkać Boga, który w nim mieszka, by zbliżyć się do niego tylko w towarzystwie Chrystusa, ponieważ jedynie Chrystus może udzielić mi prawdziwego światła, aby ujrzeć drugiego człowieka właściwie.

Z całą dyskrecją, bez wyłamywania drzwi, powinienem spoglądać na drugiego wzrokiem samego Jezusa. Taka jest wiara: widzieć tak, jak widzi Bóg.

Wiara ogarniająca całą wspólnotę nie tylko w stanie aktualnym, lecz także w jej dynamizmie, w jej przeszłości i przyszłości rozszerzająca się coraz bardziej na cały Kościół i na całą wielką rodzinę ludzką.

Dawać i otrzymywać

Kochać znaczy najpierw tyle, co dawać. Życie wspólne w każdej chwili nakłania do tego, by dawać: usługi, czas – najtrudniej to czasem może przychodzi – uwagę, szacunek, zaufanie …

Nie należy wcale do rzadkości widok wspólnoty, w której jest dużo wielkoduszności, ale „na eksport” raczej, niż na wewnątrz … Ludzi z zewnątrz spotykamy tylko od czasu do czasu, jest wówczas łatwiej zmobilizować się do czegoś lepszego.

Takie zamknięcie się na ofiarę z siebie w życiu wspólnym może podyktować apostolska praca na zewnątrz, w konsekwencji której mało pozostaje sił i czasu na życie wspólne. Rodzi się wówczas troska o ekonomię sił i czasu. Troska bez wątpienia słuszna, lecz im bardziej dajemy się porwać w wir pracy zewnętrznej, tym więcej musimy dbać z całą możliwą skromnością o rozwijanie w sobie aktywnej przynależności do braci. Aby wspólnota prawna nie przestawała być wspólnotą rzeczywistą.

Jednym słowem, nie bójmy się utraty samego siebie. „Ten, który straci duszę swoją dla mnie, zachowa ją”. Wspólnota jest miejscem, które ciągle wzywa nas do ewangelicznej utraty samego siebie po to, aby się zbawić.

Dawać, dawać siebie – oto pierwsza cecha pełności związanej ze ślubem czystości doskonałej.

Istnieje jednak cecha dodatkowa, o której mamy skłonność zapominać, a mianowicie: otrzymywanie. Otrzymywanie, nie branie. Brać znaczy tyle, co przywłaszczać sobie i w razie potrzeby zabrać. Otrzymywać zaś to tyle, co przyjmować od drugiego. Jest to jedna z najwyższych form ofiarności.

Czasem jest dużo trudniej przyjąć, niż dać. Gdy ktoś daje, zobowiązuje w pewnej mierze przyjmującego, stawia się wobec niego w sytuacji zaszczytnej. W stosunku do tego, który nie ma, jest tym, który ma, a zawsze lepiej być raczej wierzycielem niż dłużnikiem.

Przyjęcie czegoś dowodzi, że uznajemy swój niedostatek wobec drugiego człowieka, do którego wówczas zbliżamy się z pozycji niższej, a nie wyższej i nad którym nie roztoczyliśmy swego panowania. Przysługę materialną można jeszcze przyjąć, ale uwagę, jakieś napomnienie braterskie …

Dawać – przyjmować: rozpoznajemy tu dwie uzupełniające się postawy istoty ludzkiej, przybliżającej się do pełni dojrzałości. Wydaje się, że nie można prowadzić prawdziwego życia wspólnego, jeśli się nie rozbudzi w sobie rytmu zdrowej osobowości.

Miłość jest przyjaźnią, a więc wzajemnością, wymianą, wyrażającą się przez dialog. Trzeba jednak zwrócić uwagę na słowo „wymiana”. Nie może ono sugerować pojęcia wymiany handlowej, tak że mniej zamożni, musielibyśmy pozostać na boku. A. Gide zapisuje w swoim dzienniku: „Pewnego dnia spotkałem N.N. Wymieniliśmy swoje myśli, wróciłem zubożały”. Uwaga bardzo jadowita, Gide odniósł wrażenie, że to, co dał, było o wiele cenniejsze niż to, co otrzymał. A więc poniósł stratę.

Mentalność taką przejawiamy czasem w życiu wspólnym, gdy próbujemy robić bezprawne bilanse, polegające na kalkulacji, czy to, co otrzymujemy, jest cenniejsze, niż to, co dajemy, czy nie dajemy na próżno …

Gdy wchodzimy na taką drogę, nie ma wątpliwości, że błądzimy. Nie można bowiem arytmetycznie podsumować wartości niewymiernych, kryjących się w głębi każdej duszy i rozdawanych bez słów.

„Jeśli ktoś żąda od ciebie, byś z nim poszedł jedną milę, idź z nim dwie. Jeśli o coś prosi, daj, a jeśli chce pożyczyć, nie odwracaj do niego pleców”. Kazanie na Górze wywraca całkowicie nasze brudne kalkulacje.

Tę wymianę można realizować w rozmaitych aspektach:

Aspekt domowy

Schronienie i odzienie, wszystkie drobne rzeczy życia codziennego są bazą życia braterskiego. Czegoś to nie można powiedzieć przy końcu przyjacielskiego posiłku.

Pierwszy stopień wymiany, bardzo cenny. Na tym właśnie stopniu przez trzydzieści lat prowadził Chrystus życie wspólne. Używając przy pomocy słownika domowego objawił Bóg najbardziej ważkie prawdy: ziarno, odrobina drożdży, zgubiona drachma, bawiące się i tańczące na podwórku dzieci …

Aspekt apostolski

Jesteśmy razem, by służyć Kościołowi. Wszystkie usługi dla Kościoła łączymy razem, nawet wówczas, gdy jesteśmy zaangażowani w bardzo różnorakich dziełach. Nie tolerujemy nigdy równoległej pracy obok siebie. Sprzyjałoby to indywidualizmowi, a indywidualizm apostolski według jednego z Ojców Soboru jest herezją.

Następnie, dzielenie się naszymi badaniami i naszymi doświadczeniami. Niech nie będzie między nami prawa autorskiego zbytnio zaostrzonego. Niech nie będzie rezerwy pod pretekstem, że się nie ma tych samych poglądów na pracę apostolską.

Jeżeli uważnie przeczytamy Dzieje Apostolskie, zauważymy w nich ślady /bardzo wstydliwe/ poważnych starć słownych. Na przykład, w r. 15,39 czytamy o Pawle i Barnabie, którzy do tej pory z sobą współpracowali krótkie, lecz dużo mówiące słowa: „Doszło do takiego rozjątrzenia, że się rozdzielili”. Trzeba było nowych ludzi, bo między tymi już nie było porozumienia … A co powiedzieć o kontrowersji Piotra i Pawła na „Soborze” w Jerozolimie?

Skrzypi tylko to, co się z sobą ściera. To prawda. Dałby Bóg, by między nami było tylko tego rodzaju skrzypienie dla wielkich spraw życia apostolskiego! Istnieją wspólnoty, gdzie, jeśli tak można powiedzieć, wszystko idzie za dobrze. Dzieje się to ze szkodą pewnej wielkości ducha i autentyczności apostolskiej pracy. Miłość nie jest drzemką. Oby nasze konfrontacje były tylko afirmacją osobowości i siły naszej miłości. Nie trzeba być zbytnio bojaźliwym, pod warunkiem jednakże, że nasze konfrontacje będą w wielkim stylu i zachowany będzie zawsze szacunek dla osób dobrej woli i wzajemne zaufanie.

Aspekt apostolski zależy jednak od innego, bardziej decydującego, od którego zależy niekłamana prawda życia wspólnego, a mianowicie: aspekt ściśle duchowy, tzn. objawiający samego Ducha Świętego.

Gdybyśmy brali pod uwagę tylko aspekt apostolski, przetworzylibyśmy bardzo szybko swoją wspólnotę w jednostkę taktyczną, w biuro studiów nad Królestwem Bożym. Nie jesteśmy inżynierami przedsiębiorstwa, powiedzmy religijnego, jesteśmy dziećmi Boga, wezwanymi do zawarcia z Nim Przymierza, do prowadzenia życia według wymogów Ewangelii zgodnie z przyjętym chrztem, do życia wspólnego, by sobie stale i wzajemnie pomagać. Istotą wspólnoty między nami jest ostatecznie sam Duch Św.

We wspólnocie jest głębia samego Kościoła, a Kościół zanurza się aż w Duchu Św., bo Duch ten jest jego duszą. Jesteśmy złączeni, by przeżyć razem tajemnicę chrześcijaństwa w całej jej głębi. Zwróćmy uwagę na sposób, w jaki Chrystus kształci swoich apostołów. Zbiera ich wokół siebie i daje im swego Ducha.

Apostołowie wychodzą na spotkanie ze światem dopiero po głębokim zespoleniu w duchowej jedności Wieczernika. Ich wspólnota musiała się wewnętrznie wydrążyć na przyjęcie Ducha Św. jako jednego wspólnego daru.

W miarę tego, jak tworzymy wspólnotę w płaszczyźnie Ducha, który jest pełnią miłości, nasza wzajemna wymiana apostolska, domowa, braterska, rodzinna nabiera właściwego znaczenia.

Musimy wiedzieć, jakiego ducha jesteśmy. My jesteśmy z Ducha Św., który nas zjednoczył i utrzymuje we wspólnocie. W tych ramach nasze konfrontacje wolne są od złego ducha, stają się pozytywne, są afirmacją zasady pomocniczości.

Dlatego tak często musimy być podzieleni tam, gdzie winniśmy się tylko uzupełniać? Bogactwa, które winniśmy przy wzajemnej pomocy w sobie pomnożyć, rozpraszają się wskutek zasady podziału. Duch zły dba o to, by stwarzać opozycję tam, gdzie dusze powinny się jednoczyć. I przeciwnie, czyż nie jest dowodem zdrowej uczuciowości pozostanie w pełni sobą bez naruszenia praw wspólnoty?

 … Łaska wdzięku

To wszystko winno się odbywać w klimacie humoru. We francuskim języku słowo „duchowy” oznacza: taki, który ujawnia Ducha, lecz który również ujawnia ducha umiejętności życia nie w płaszczyźnie dramatu, lecz uśmiechu. Humor jest właściwością wspólnotową bardzo istotną i znakiem dojrzałości.

Bywają takie wspólnoty, w których każdy poczytywałby sobie za wielką winę, gdyby nie chodził bardzo skupiony i napięty. Ale też zbytnia wesołość pozwalałaby sądzić, że nie bierze się dosyć poważnie dramatu świata lub głębokości tajemnicy Bożej.

Prawdą jest, że życie jest dramatyczne nieskończenie bardziej, niż jakiekolwiek grymasy czy zmarszczki na naszej twarzy. Prawdą jest, że sytuacja misyjna Kościoła jest nagląca, że „nie jesteśmy kochani nie dla żartów”.

Jesteśmy wszakże spod znaku Ducha Św. spod znaku miłości. A owocem miłości jest radość, pokój. Trzeba więc dużo humoru, żeby było łatwiej żyć, żeby każdy czuł się naprawdę jak u siebie, wsparty przez innych. Jesteśmy w gruncie rzeczy, o ile się z tym nie kryjemy, tak bardzo słabi! Tak bardzo chcemy być zrozumiani i otoczeni radością! „Brat”, „siostra” – oto słowa przepełnione uśmiechniętym uczuciem.

Nie należałoby pośród twardych zmagań wieku dojrzałego zapominać o wzajemnej miłości, miłości pełnej i serdecznej, z której każdy czerpie podnietę do rozwijania w sobie najlepszych stron swej istoty.

Chrystus w momencie rozstawania się z Apostołami jest świadom tego, że ci ludzie, mimo swojej dobrej woli mają w sobie wszystkie dane, żeby się wzajemnie rozumieć. Dlatego mówi im: „Kochajcie się wzajemnie tak, jak ja was ukochałem”. Miarą miłości między nami jest miłość Jezusa do każdego z nas.

Ekipa czy wspólnota

Jaką formę ma przyjąć braterskie życie: ekipy czy wspólnoty? Dwa słowa, chociaż bardzo sobie bliskie, oznaczają dwie różne rzeczy. Każde zawiera w sobie swoiste obietnice i swoiste groźby.

W „ekipie” zawiera się obietnica czegoś bardziej młodego, bardziej dostosowanego do ducha czasu, do wieku, do upodobań i do celów, a zatem czegoś bardziej prężnego, dynamicznego, skutecznego.

Niesie zaś groźbę ugrzęźnięcia w młodzieńczości, groźbę nietrwałości, niepewnej równowagi i rozpadnięcia się w chwilach ciężkich.

We „wspólnocie” zawiera sią obietnica życia respektującego w wysokim stopniu niewysłowioność, tajemnicę, którą żyje w sobie osoba objęta konsekracją religijną. Wyraźniej również rysuje się obietnica czystszego wyjścia psychologicznego, socjologicznej sfery życia do sfery teologicznej.

Wisi natomiast nad wspólnotą, zwłaszcza w tym stanie, w jakim się znajduje jeszcze tyle naszych wspólnot, groźba starzenia się, istnienia obok siebie, indywidualizmu /pod pretekstem „poświęcenia”, „samotności z Bogiem”/ lub najzwyklejszego złożenia broni we frontowych starciach pokoleń.

Jest znamienne, do jakiego stopnia dają się opanować agresywnością ci, którzy najgłośniej opowiadają się za formą ekipy i zdradzają w ten sposób dużą niedojrzałość, źle wróżącą o ich przyszłym zachowaniu w ekipie. Samemu zaś zespołowi grozi niebezpieczeństwo stawania się małą grupę ludzi zaślepionych uwielbieniem dla jakiejś wybitnej osobowości.

Uderza również, do jakiego stopnia ci, którzy w imię wspólnoty nie doceniają formy ekipy, są zamknięci na wartości ewangeliczne, które Duch Chrystusowy nakazuje brać bardzo poważnie, jak: prostota, szczerość, ubóstwo, życie wspólne, wielkoduszne przyznawanie się do tego, czym jesteśmy i co robimy itd.

Należy życzyć, żeby jedni zrozumieli przypływ życia, wzbogacenie aktywności, jakie wnosi do życia zakonnego ekipa, prowadzona zgodnie z wymogami Ewangelii, szczególnie przez wymagany wkład wzajemnej szczerości i ciągłego wychodzenia z siebie.

Należy również życzyć, żeby inni rozumieli to, co może zyskać ekipa uformowana we wspólnotę, szczególnie przez objęcie odpowiedzialnością wszystkich członków, wszczepienie ich w tajemnicę miłości, którą Bóg ogarnia każdego.

Jednym słodem, ekipa i wspólnota nie powinny się sobie przeciwstawiać, lecz powinny sumować swoje pozytywne wartości, aby stworzyć jedno życie zakonne odpowiadające wymaganiom samotności i pełni.

Życie wspólne jest czymś więcej, niż jednym z wielu zwyczajnych środków. Ono należy już do klasy „celów”. Na początku reguły św. Augustyna /która nie jest regułą wspólną wszystkim formom życia zakonnego, lecz wyraża dobrze ducha większości/ widnieją słowa: „Zgromadziliście się razem przede wszystkim po to, by mieć jedną duszę w domu”. Życie wspólne sięga zatem dziedziny celu ostatecznego: zgromadzenia ludzi w jedną rodzinę Bożą.

W ten sposób, zaczynając od małej rodziny, jaką jest nasza wspólnota zakonna, rozszerza się powoli pełnia miłości, ograniczana jedynie czasem, przestrzenią i ograniczonością naszych słabych sił, pełnia czerpiąca całą swoją siłę z całkowitego poświęcenia się żyjącemu Bogu.

POSŁUSZEŃSTWO

Bóg, Bóg-Miłość objawiona w Jezusie Chrystusie udziela się poprzez ubóstwo i czystość. Nasze ręce otwarte, w miarę jak są wolne od posiadania, mogą doskonalej przyjmować i dawać, wymieniać, pomnażać gesty wzajemności i przyjaźni. Nasze serca i nasze ciała, w miarę jak oddają Chrystusowi wszystkie swoje siły żywotne, mogę pełniej żyć jedyną miłością i przyjaźnią, odnoszącą się bezpośrednio do osoby Chrystusa i do osoby każdego z tych, których spotykamy na drodze życia.

Czy to samo można powiedzieć o posłuszeństwie?

Dwa pierwsze śluby zbliżyły nas do Chrystusa przez usunięcie zasadniczych przeszkód, jakimi są posiadane własności i uczucia miłości małżeńskiej i rodzinnej. Tymczasem posłuszeństwo zbliża nas do Chrystusa przez wzmacnianie istniejących już więzów. Każdy ochrzczony, czy chce czy nie chce, żyje w całym systemie środków, które z zamierzenia mają ułatwiać mu życie ludzkie i chrześcijańskie: prawa państwowe, prawa Kościoła … itd. Zakonnik „dodaje” sobie jeszcze i to: poddaje się dobrowolnie pod regułę, obejmującą całe życie i zagęszczającą wybitnie obowiązujący już labirynt prawodawczy. Zależy dużo od przełożonych, którzy zwyczajnie powiększają liczbę osób, które państwo i Kościół wynosi ponad człowieka, aby nim rządzić. „Kazałeś ludziom deptać nasze głowy”, powtarzał z uśmiecham Newman, cytując psalm 65 i wskazując na twarde prawo zależności. A co ma powiedzieć zakonnik? Co się stanie z jego wolnością dziecka Bożego? Jaka ma być jego działalność ludzka, apostolska?

Ubóstwo i czystość doskonała oczyściły, otwarły szeroki drogę do Boga i do ludzi. A czy ślub posłuszeństwa nie nagromadzi nowych trudności na tej drodze? Czy nie pozostaje on w sprzeczności z dwoma poprzednimi ślubami?

Tak jak to uczyniliśmy w odniesieniu do dwóch poprzednich ślubów, należy przede wszystkim wyłączyć wszystkie możliwe karykatury, owych umarłych, zamkniętych dla życia, a nie umarłych pozornie. Są to typy tym bardziej szkodliwe, że dotyczą momentu decydującego: wolności woli, czyli sfery, w której pada „tak” albo „nie” w odpowiedzi na pytanie Boga, ludzi i nas samych.

Pozorna śmierć to posłuszeństwo sprowadzające się do infantylizmu, formalizmu, legalizmu, fabrykujące wiecznych malkontentów, to raczej tresura, niż wychowywanie. Jeżeli chodzi o życie zakonne żeńskie, odpowiada ono bardziej pewnej socjalnej koncepcji dawnej daty, a nawet nie tak dawnej, niż wieczystym wymaganiom Ewangelii. Choć poglądy o życiu zakonnic szerzone przez masową literaturę są przesadne, a więc fałszywe, nie są jednak pozbawione podstaw.

W rubryce falsyfikatów posłuszeństwa notujemy zawsze: małoduszność, serwilizm, płaszczenie się, schlebianie, przesadne wychwalanie przełożonych, któremu odpowiada zamaskowane poczucie mocy i znaczenia u tych ostatnich, poczucie wypielęgnowane – jak to później zobaczymy – pod płaszczykiem łaski stanu. Bardzo szybko wytwarza się wyraźna symetria między przełożonymi a poddanymi. Posłuszeństwo bardziej światowe, niż ewangeliczne, odpowiada bardziej światowemu niż ewangelicznemu autorytetowi. Przełożony ma takich podwładnych, na jakich zasługuje, i odwrotnie. Przełożonemu niezdecydowanemu odpowiada podwładny anarchista, który usiłuje organizować sobie życie na marginesie życia wspólnego. Zakonnikowi bojaźliwemu, biernemu odpowiada przełożony autorytatywny, podejrzliwi, płochliwy, policjant, nakładający na innych ciężary, jakich sam udźwignąć nie potrafi.

I jak nie krzyczeć wówczas na stęchliznę feudalizmu! Najbardziej „otwarci”, najbardziej „demokratyczni” przełożeni stają się często, jeśli się tego nie strzegą, bardziej autorytatywnymi niż inni nie tak „otwarci” i nie tak „demokratyczni”, w miarę jak sami oddalają się od Ewangelii: podnoszą „otwartość” i „demokrację” do rzędu jedynej normy, przekształconej w drakoński porządek, wąski i suchy konformizm, zamknięty w świecie słów raczej, niż w świecie rzeczywistości, i w konsekwencji będący kłamstwem. Zakonne posłuszeństwo w większym stopniu niż inne rady ewangeliczne może być w swojej praktyce zamazane i zatarte przez wpływ historycznych warunków społecznych. Wypada więc nam zachować przezorność w sposobie krytykowania czy chwalenia takiego lub innego stylu posłuszeństwa. Istnieje tu pewien czynnik względności, wywołujący tym bardziej naglącą potrzebę dokładnej oceny ewangelicznego posłuszeństwa i inspirującej go rady.

Wykład podzieliliśmy na trzy etapy:

Posłuszeństwo według Ewangelii.
Ewangeliczne znaczenie posłuszeństwa zakonnego.
Kilka zasadniczych wymagań posłuszeństwa zakonnego.

POSŁUSZEŃSTWO WEDŁUG EWANGELII

Słowa „posłuszeństwo” u synoptyków nie ma, chyba jedynie w opisach potęgi Chrystusowej, której poddają się siły natury i duchy[10]. Dopiero św. Paweł w liście do Rzymian wyraźnie mówi o posłuszeństwie w zastosowaniu do człowieka. „Hypakoe” oznacza postawę człowieka, który słucha, przyjmuje głos przychodzący do niego od istoty postawionej wyżej i podporządkowuje się mu.

Posłuszeństwo Chrystusa

„Hypakouein” jest przede wszystkim postawą samego Jezusa Chrystusa: „On będąc w postaci Bożej”, nie skorzystał ze sposobności, aby zrównać się z Bogiem, lesz ogołocił samego siebie, przyjął warunki sługi, starszy się podobnym do ludzi. A zachowując się jak człowiek, uniżył samego siebie, starszy się posłuszny aż do śmierci – do śmierci krzyżowej” /Fil 2,6-8/.

„Ojciec jest większy niż ja”, mówi Jezus. Wcielenie, dla którego Jezus opuszcza „sposobność do zrównania się z Bogiem, doprowadza go do postawy pokornego słuchania, które podporządkowuje go woli Ojca. Jego „pokarmem” jest pełnienie tej woli wymagającej od niego wyrzeczenia, ofiary, poświęcania: „nie to, co ja chcę, ale to, czego Ty chcesz” /Mk 14,36/.

W ten sposób odrywa nas od nieposłuszeństwa grzechu: „Albowiem jak przez nieposłuszeństwo jednego człowieka wszyscy stali się grzesznikami, tak przez posłuszeństwo jednego wszyscy staną się sprawiedliwymi” /Rz 5,19/.

Ale – i to jest tutaj istotne – Jezus był posłuszny swemu Ojcu poprzez rzeczywistość ludzką. Jako Słowo, On jest Istotą Równą, bezpośrednio zjednoczoną z Ojcem i Duchem. Lecz jako człowiek, uczestnicząc realnie w naszej przygodzie ludzkiej, przez ludzki element wychodzi poza Ojca. Element ludzki święty, jak Maryja i Józef /„Był im poddany”, Łk 2,51/. Element ludzki laicki: Jezus włącza się w całokształt praw cywilnych, przychodzi na świat w Betlejem na skutek spisu ludności, zarządzonego przez Cezara Augusta. Element ludzki spaczony, przewrotny: umiera niewinnie skazany na śmierć krzyżową wyrokiem Piłata, wymuszonym przez tłum kierowany przez Saduceuszy i Sanhedryn Jerozolimy.

Przez ten tak różny element ludzki Jezus przechodzi, tzn. nie unika go, przybiera za stój i przekracza go. Poprzez pośredniczący wszechświat Pośrednik łączy się z wolą kochającego Ojca i uświęca w ten sposób to, co jest wartością stałą w planie Bożym: po to, żeby zbawić człowieka, przejść przez ludzi i przez rzeczywistość ludzką. Bóg nie chce zbawiać człowieka poza horyzontem człowieczym. Bierze człowieczeństwo od nas, mówi naszym językiem, powierza ludziom wziętym spośród, nas /obdarzonym charyzmatem posługi/ i naszym rzeczom /woda, chleb, wino …/ dar swojego życia, którym dalej mają żyć ludzie. W tym się mieści cała ekonomie sakramentalna. I do tej ekonomii należy posłuszeństwo.

W ten sposób Jezus posłuszny był w swoim człowieczeństwie. „A chociaż był Synem, nauczył się posłuszeństwa dzięki temu, co wycierpiał” /Hbr 5,8/. Autor listu zakłada w Chrystusie związek między cierpieniem a posłuszeństwem. Posłuszeństwo Jezusa, choć jak najbardziej synowskie, było bolesne: była to walka z grzechem. Lecz na czym ta walka w istocie polegała? W czym posłuszeństwo Jezusowe de facto było bolesne, jeżeli ostatecznie nie w starciu się z ustaloną władzą /państwową i religijną/ i w poddaniu się Ojcu poprzez tę władzę?

Całkowite „tak” doprowadza Jezusa do śmierci i pokonuje grzech. Śmierć Jego jest zwycięstwem. Ten Sługa jest Panem: „Dlatego też Bóg wywyższył Go ponad wszystko …” /Flp 2,9-11/.

Posłuszeństwo chrześcijanina

Na wzór Chrystusa

Chrześcijanin przez chrzest, który jest zanurzeniem w śmierci Chrystusa, uczestniczy w zwycięstwie Jezusowego posłuszeństwa. Uczeń nie jest większy nad Mistrza. Każdy chrześcijanin jest wezwany do wykonywania posłuszeństwa Jezusowego. Posłuszeństwo chrześcijanina jest posłuszeństwem Chrystusa, przeżytym i wykonywanym przez „innego Chrystusa”, jakim jest każdy ochrzczony.

Dziecko Boże znajduje w Chrystusie ocalenie i drogę do domu Ojca i tak „usprawiedliwia się przez wiarę”, dzięki której otrzymuje od Boga w całości Jego Słowo i przyjmuje je z gorącym i zdecydowanym „tak”. Wiara jest posłuszeństwem /Rz 1,1/. Nie jesteśmy pod prawem, jesteśmy wolni /por. Gal 5, Rz 7/, ale wiara nadaje nam postawę Jezusa z Nazaretu w stosunku do Ojca, postawę synowską, którą utraciliśmy, a którą w Nim odnajdujemy.

Na tej oto głębi trzeba zakorzenić chrześcijańskie posłuszeństwo.

Przyjmuje ono bezpośrednio z wiary w Chrystusa przywiązanie Jego osoby i do konkretnego sposobu, jakiego użył, aby nas zbawić. Nie jest ono oczywiście cnotą teologiczną: jego bezpośrednim przedmiotem nie jest Bóg, lecz pośrednictwo ludzkie. Ono jest częścią życia Jezusa i chrześcijanina, który będzie chciał żyć tym życiem, będzie musiał na swojej drodze do Ojca spotkać się z pośrednictwami wszystkiego rodzaju, nie zawsze przejrzystymi, z jakimi spotkał się i sam Jezus.

„Pójdź za mną”, mówi Chrystus. Kto stawia swe kroki w ślady Chrystusa, powinien oczekiwać, że razem z Chrystusem spotka wszystkich pośredników, ludzi i rzeczy, poprzez których objawia się Ojciec i objawia się, choć w stopniach co do jasności bardzo nierównych, Jego wola.

Posłuszeństwo kościelne

Sprawa się komplikuje: Jezus wśród różnych pośrednictw spotkał się także z pośrednictwem religijnym, pośrednictwem starego Prawa, które przyszedł „nie zniszczyć, ale wypełnić”, doprowadzić do swego celu. Jasno dowiódł, że jest „panem szabatu”, że przyszedł, by wprowadzić nowe prawo: „Było powiedziane … a ja Wam mówię …”.

Nie dokładnie tak samo dzieje się z Jego uczniami. Pośrednictwo religijne, które oni znajduje na swej drodze, jest pośrednictwem nowego Prawa, pośrednictwem Kościoła, który tworzy jedno ciało z Chrystusem. Nie mogą go pominąć dla stworzenia jakiegoś trzeciego przymierza, lecz muszą go przyjąć jako wyraz konkretnej pomocy, którą Bóg im posyła, aby z każdego człowieka uczynić swoje dziecko.

Pośrednikiem jedynym jest Jezus Chrystus. Wewnętrznie i dla posługi w ramach pośrednictwa, by je uobecnić i unaocznić – zgodnie z ekonomią sakramentalną – wszystkim ludziom, wszystkich czasów. Jezus Chrystus powołuje ludzi. „Kto was słucha, mnie słucha”. Jest On aż do końca wieków Władcą swego Ludu. Ci ludzie nie dorzucają nic do Jego pośrednictwa, nie wzbogacają go w czasie, nie wyręczają go w posłudze. Ich rola polega na ucieleśnianiu aktualnej obecności Chrystusa jako Głowy Kościoła. Dla podkreślenia swojej roli jako Głowy ciała kościelnego powołuje Chrystus ludzi do funkcji głowy tegoż ciała. „Paś owce moje”. Te owce należą do Chrystusa, Pasterza wiecznego, aktualnego, widzialnego, usakramentalizowanego w Piotrze, który w kilka dni później wyparł się Pana.

Przepotężna miłość, niesłychane zaufanie Chrystusa, którego święte człowieczeństwo nie boi się solidaryzować z grzesznym człowieczeństwem tych, których umieszcza w głowie swego Kościoła. Nie lęka się On również usakramentalizować swojego jedynego pośrednictwa w pośrednikach ludzkich, w ich głosie, w ich woli, w ich inteligencji, w ich ludzkim dotyku.

Jezus Chrystus aż do końca wieków zbawia ludzi poprzez ludzi, którzy sami potrzebuje zbawienia.

Tu właśnie kryje się tajemnica posłuszeństwa chrześcijańskiego, które zawsze i nierozłącznie jest posłuszeństwem kościelnym. Łączy się ono z samą tajemnicą miłości Boga do ludzi: miłość pokorna, która nie boi się wśliznąć do przygotowanego przez ludzi ciasta wątpliwej grubości. Miłość nie traci równowagi, szuka gruntu pewnego, nie boi się wolnego marszu; jej czystość posuwa się aż do granic współwiny, a nawet i dalej; podejmuje ryzyko wolności ludzkiej.

To, co nazywamy „łaską stanu” u kogoś odpowiedzialnego za Kościół, nie oznacza wcale automatyzmu. Jest to łaska, dar Boży powierzony grzesznej wolności. Kto ją otrzymuje, może, tak jak wobec każdej łaski, mimo pomocy Ducha Św., być niewierny. Ale nawet ta niewierność – jak to zobaczymy później – nie wymyka się działaniu Bożemu. Tak już podczas starotestamentowego epizodu Bóg wykluczył z zebranym Ludem, którego widzialny przywódca nie miał nigdy wejść do ziemi obiecanej dlatego, że zwątpił. Dla Hebrajczyków zaś jedynym sposobem wejścia do Kanaanu było posłuszeństwo Mojżeszowi, choć ten miał tam nie dojść. Oto ludzkość Boga. „Gdybyśmy się wstydzili, bylibyśmy nieludzcy tam, gdzie Bóg jest ludzki, wstydzilibyśmy się ostatecznie samego Jezusa Chrystusa” /Karol Barth/.

Tutaj tkwi paradoks posłuszeństwa chrześcijańskiego, którego skrajnym wyrazem jest posłuszeństwo zakonne: jak dla Chrystusa, tak i dla chrześcijanina istotną sprawą jest posłuszeństwo Ojcu z miłości i znalezienie w tym rozkochanym posłuszeństwie źródła niezaprzeczalnej wolności, jak również odwagi i siły do przeciwstawienia się wszystkiemu, co jest mniejsze, niż Bóg. „Więcej trzeba słuchać Boga, niż ludzi”. Lecz aby słuchać Boga więcej niż ludzi, należy naśladować Jezusa Chrystusa w „szaleństwie”, które kazało Mu wejść w ofiarę, a nie uchylać się od chceń ludzkich. Być posłusznym Ojcu to zgodzić się na to, by wola Boża objawiała się nam przez pośredników.

Prawo i prawa

Podjąć co ludzkie, ażeby uobecnić Syna człowieczego – zgoda. Lecz po co to wynoszenie pod niebiosy praw, przepisów, ustaw, zwyczajów? Prawo od czasów Jezusa Chrystusa odgrywa nową zupełnie rolę. Niestety pewien styl życia w Kościele, wspólny wielu chrześcijanom nie bardzo – jak się zdaje – daje się natchnąć przez to radykalne odnowienie.

Odkąd Chrystus przybył na ziemię, związek z Ojcem został odnowiony. Duch Św. pomieszkuje w nas. Nie żyjemy już dalej pod prawem, lecz w wierze. Staliśmy się dziećmi Boga i obdarzeni zostaliśmy wolnością. Nie jesteśmy już dalej przykuci do tych legalnych przepisów, które w Starym Testamencie oczekującym na przyjście Zbawiciela wyrażały niedoskonale związek między Bogiem a człowiekiem. „Bo Królestwo Boże to nie sprawa tego, co się je i pije, ale to sprawiedliwość, pokój i radość w Duchu Świętym” /Rz 14,17/.

„Nowe prawo to Duch Święty i to, czego Duch Święty dokonuje w nas”, pisze wyraźnie św. Tomasz z Akwinu[11].

Dwa zdania z Ewangelii św. Jana wskazują, jak uzewnętrzniło się prawo: „Kto ma przykazania moje i zachowuje je, ten mnie miłuje” /J 14,21/ i „Jeżeli mnie miłujecie, będziecie zachować przykazania moje” /J 14,15/. Z początku słucha się, aby się nauczyć kochać, później słucha się, bo się kocha. Prawo na wskroś wewnętrzne, prawo miłości, tej miłości Bożej, która „rozlana jest w sercach naszych przez Ducha Świętego, który został nam dany” /Rz 5,5/ – prawo, które nie jest czymś, lecz Kimś. To Duch Św. od tej pory odgrywa rolę prawa.

A ustawy i przepisy? Są one konieczne, lecz po Chrystusie odgrywają jedynie rolę pomocniczą. Pomagają nam w odczytaniu prawa wewnętrznego i zachowaniu jego nakazów. Dla dzieci tak okropnych, jak my, trzeba przepisów i ustaw, by mogły żyć według prawa nowego. Przepisy powinny być pod ścisłym wpływem Prawa Najwyższego, nie powinny go przesłaniać. Instytucja powinna być na usługach inspiracji.

W granicach odpowiednich proporcji można to samo powiedzieć o prawach cywilnych. Są one w mniejszym stopniu związane z działaniem Ducha Św., ale jest faktem, że Paweł, ów wielki głosiciel nowego Prawa wolności, w wielu swoich listach, i to tych najbardziej „duchowych”, kładzie wielki nacisk na doniosłość praw cywilnych. /Por. Rz r. 13; Kol 3,18; Ef 5,21; Tym 6,1; Tyt 3,1 itd./. Piotr też nie mówi inaczej /1 P 2,13/.

Wypowiedzi Piotra i Pawła dziwią nas dzisiaj. Wydają się uświęcać ustrój społeczny sporny, a nawet niegodziwy, uznający np. niewolnictwo.

Trzeba zaznaczyć, że Chrystus przyszedł, aby przynieść nie nowy ustrój społeczny, lecz nowe życie ukryte w ziarnie i zdeponowane w ludzkości, przeznaczone do tego, aby przy wzajemnej współpracy wzrastało poprzez całą historię ludzką. Nie program rewolucji, lecz zarodek rewolucji – własne swoje życie jako nasienie rzucona na ziemię. Piotr. Parał, pierwotny Kościół, mimo szczególnej opieki Ducha Św., są tylko początkiem nowego Przymierza. Trzeba będzie długiego rozwoju historii ludzkiej, aby to nasienie życia wzrastało i przyniosło owoce w cywilizacji, mentalności, w różnych dziedzinach świata ludzkiego. Wzrost nie odbędzie się bez protestów, bez zderzeń. Przechodzić będzie okresy zahamowań, współodpowiedzialności za wytworzony bezład albo przeciwnie okresy nadzwyczajnej ekspansji, czy nawet eksplozji. Będzie wzbudzał stale garstki ubogich, cichych, uciśnionych, czystych, zgłodniałych sprawiedliwości twórców pokoju, miłosiernych, prześladowanych za sprawiedliwość, tych wszystkich, którzy Ewangelię biorą na serio. Będzie sercem świata, krucjatą prawdziwej wolności, z posłuszeństwa Chrystusa.

Posłuszeństwo Boga w Kościele i społeczeństwie będzie odtąd zawsze słuchaniem /hypakuein/ rozlicznych drgnięć i impulsów, znaków i nakazów, którymi Duch Chrystusa wytycza drogę nową i drogę całej ludzkości. W ten sposób możemy odczytywać i wprowadzać w czyn wolę miłującego Ojca, przechodzić ze wszechświata, który jest przedmiotem, do świata, który jest znakiem. Poprzez ludzi i prawa przeprowadza nas stopniowo Chrystus przez swego Ducha pod jedyne prawo swojej miłości i przetwarza nas w dzieło nowe. Duch rzeźbi w nas rysy Chrystusa, który był Sługą posłusznym aż do śmierci i Panem chwały.

Posłuszeństwo w życiu chrześcijanina ma ostatecznie na celu kultywowanie w nim doskonałej uległości dla Ducha Św., Ducha, który jest ponad ludźmi i ponad prawem i posługuje się najmniejszymi wypadkami, by nas modelować na obraz Syna Bożego.

Posłuszeństwo – komunia

Cośmy dotychczas powiedzieli, odnosi się przede wszystkim do tych, którzy wykonują władzę. Władza wśród Ludu Bożego jest usługą. Mówi się o tym często i wykazuje, zwłaszcza po Soborze Watykańskim II.

Rzadziej się natomiast głosi, że jest ona – bez paradoksu – posłuszeństwem. Tak jest, rozkazywać w Kościele /a w mniejszym stopniu i w państwie/ to być posłusznym rozkazom Boga takim, jakie można odczytać w życiu osób, za które ponosi się odpowiedzialność. Rozkazywać to nasłuchiwać uważnie Boga, który mówi w każdym i we wszystkich, który jest dobrem wspólnym ostatecznym. Jest to podporządkowanie się Słowu, które kocha i włada, które stwarza i przetwarza każdego i każdemu towarzyszy poprzez całą historią.

Każdy przełożony ma swoich przełożonych. Każdy przełożony, właśnie on szczególnie jest opleciony w sieć obowiązków, którym musi zapewnić wypełnienie i ducha. Do niego należy czuwać, by natchnienie nie opuszczało instytucji, śledzić bez ustanku, co „Duch mówi Kościołom” i do tych członków Kościoła, za których jest odpowiedzialny. Do niego należy łączyć się z wolą kochającego Ojca, który „bez przerwy działa”, z Duchem, który tworzy prawo. On winien poznać zamiar Chrystusa w stosunku do każdego i do wszystkich, zaniechać swego osobistego sposobu widzenia, mówienia, działania, a przyjąć sposób Boży. Nieustanna pascha wzroku, słowa, gestu, serca! Doniosłość jego osoby leży w „przejrzystości”, gdy widać przez nią Boga … Musi być sługą łaski chrztu swych poddanych. W pierwszym rzędzie musi mieć pokorę, by mógł spełniać wobec innych zaszczytne posługi: pouczać, uświęcać, rządzić. „Paweł, sługa sług Bożych”.

Temu zjednoczeniu z wolą Ojca u poddanych odpowiada zjednoczenie z wolą Ojca u przełożonych. Przełożonym, którzy usiłują nie stosować regulaminu czy narzucać swoją wolę, lecz całym wysiłkiem duszy i serca odczytywać działanie Ducha na ich braci, odpowiada w braciach ich usiłowanie, aby nie zginać kolan przed regulaminem lub przed zbyt ludzką wolą, lecz by odczytać poprzez prawa, poprzez tych, których Bóg obdarzył charyzmatem posługi, działanie Ducha na ich własne życie.

Nie chodzi wcale o to, by chrześcijanin pod pretekstem, że „nowe prawo to Duch Święty” usiłował działać tylko pod bezpośrednim wpływem Ducha Św. „Duch przemówił przez usta Piotra”. Bóg umieszcza Słowo swoje słowach ludzkich, które użyczają mu ciała. Jego wola ucieleśnia się w woli ograniczonej, słabej, grzesznej. Bóg jest ubogi, jest ciągle w żłóbku, na krzyżu …

Najciemniejsze szalbierstwa pewnych ludzi odpowiedzialnych za Kościół na przestrzeni wieków zaszczepiły się na tej cudownej tajemnicy Boga, której On jest wierny dla zbawienia ludzi. Nie idźmy za daleko i nie pouczajmy Zbawiciela, jak ma zbawiać. Wolność dzieci Bożych wyraża się nie przez odrzucenie pośrednictwa ludzkiego, lecz przez szczery, szlachetny, teologiczny sposób przyjmowania go i korzystania z niego w realnej uległości wobec Ducha Świętego.

Posłuszeństwo chrześcijanina jest połączeniem dwóch aktów zjednoczenia: zjednoczenia przełożonego /żywego znaku Chrystusa Głowy/ z wolą miłującego Ojca, którą obejmuje wiernych, i zjednoczenia wiernego z wolą Ojca objawioną przez przełożonego.

W ramach tego podwójnego i zgodnego zjednoczenia zawiązuje się dialog między przełożonym a podwładnymi, albo raczej między sługami a członkami Ludu Bożego, dialog czasem bardzo ostry, nacechowany napięciem, jaki wyrażają dwie wypowiedzi Nowego Testamentu: „Kto was słucha, mnie słucha …” /Łk 10,16/ i „Należy więcej słuchać Boga, niż ludzi” /Dz 5,29/. Tych napięć, wyrażających różnorodność wpływa Ducha, nie należy się obawiać, jeżeli inspirowane są wiarą, nadzieją, pokorną miłością. Są jak gdyby nowym wydaniem konfrontacji między Piotrem a Pawłem, która była tak płodna dla Kościoła.

Lecz jaki jest sens ewangelicznej rady posłuszeństwa i odpowiadającego jej ślubu w Kościele tak upodobnionego do obrazu Chrystusa przez ewangeliczne posłuszeństwo?

EWANGELICZNA WARTOŚĆ ZAKONNEGO POSŁUSZEŃSTWA

Często dopatrywano się w słowach „Przyjdź i pójdź za mną” /Mk 10,21; Mr 19,21; Łk 18,22/, jakie Jezus wypowiada do bogatego młodzieńca, zasadniczych słów wyrażających ewangeliczną radę posłuszeństwa.

Trzeba jednak stwierdzić, że jest to podstawa niewystarczająca: odpowiada ona ogólnemu sposobowi zachowania się każdego ucznia Jezusa Chrystusa. Ta żywsza świadomość, jaką mamy o naszym poświęceniu się przy chrzcie, nie pozwala nam przypisywać zakonnemu poświęceniu tych słów, aktów, wartości, które podkreślają naszą zasadniczą przynależność do Jezusa Chrystusa przez chrzest. Zakonnik jest przede wszystkim i pozostaje ochrzczonym. Mówić o posłuszeństwie chrześcijańskim to tyle, co mówię już o istocie posłuszeństwa zakonnego. Chociaż „pójść za Chrystusem” od końca III w. nabrało znaczenia wyższego, niż postawa wynikająca z chrztu, to jednak słowa te, wyrwane z Ewangelii jak kwiat i skierowane do każdego człowieka, nie wystarczają do określenia ewangelicznej rady posłuszeństwa.

Nie przypisujemy posłuszeństwu zakonnemu więcej niż to, co wystarczało do posłuszeństwa apostołów /Piotr, Andrzej, Jakub i Jan/: „I wyciągnąwszy łodzie na brzeg, zostawili wszystko i poszli za Nim” /Łk 5,11/, aby zrealizować później wskazane zadanie: „uczynię was rybakami ludzi” /Mt 4,19/. Chodzi tu o posłuszeństwo apostolskie, odnoszące się do charyzmatu posługi. Oczywiście, jak zobaczymy, między zakonnym posłuszeństwem a posługą w Kościele[12] zachodzi bardzo ścisły związek, lecz nie bierzmy za ślub zakonny tego, co wynika z sakramentu kapłaństwa. Ksiądz świecki jest posłuszny swojemu biskupowi, jego jednak posłuszeństwo nie jest takie samo, do jakiego przez ślub zobowiązują się zakonnicy. Ten ślub jest odpowiednikiem rady. Czymże jest rada posłuszeństwa? Jakkolwiek jeszcze dzisiaj refleksja teologiczna jest niedoskonała, możemy – jak się zdaje – twierdzić, co następuje.

Chociaż rady ewangeliczne są hierarchicznie poniżej sakramentów, trzeba jednak o nich powiedzieć to samo, co analogicznie mówimy o sakramentach: wszystkie ustanowił je Chrystus, lecz więżą się z Nim bliżej lub dalej[13]. Tak samo i rady ewangeliczne wypływają z głębi Ewangelii i są wyrazem Ducha prowadzącego nas w kluczowych dziedzinach ludzkiej egzystencji do ściślejszego zespolenia się z Chrystusem. Wszakże podobnie jak w dziedzinie sakramentów Kościół w ciągu historii precyzuje i gwarantuje ich ustawodawstwo i ich realizację.

Jeśli chodzi o posłuszeństwo, mamy tu do czynienia z czymś, co można by nazwać radą globalny Istnieje rada ewangeliczna posłuszeństwa, lecz aby ją dostrzec, nie należy bardzo szukać jej formuły w samym tekście. Trzeba rozszyfrować tak wymowny całokształt związków Chrystusa z Ojcem, tak jak opisuje nam je Ewangelia, ponieważ czyny Jezusa są również słowami Boga, Dobrą Nowiną, ewangelią.

Te związki z Ojcem niektórzy ochrzczeni są powołani do przeżywania w jakiejś określonej wspólnocie ludzkiej, według określonego regulaminu, zatwierdzonego przez Kościół. Ci ludzie, jeśli pójdą za sugestią, jaką im poddaje Duch Św., zobaczą, jak ich życie po chrzcie nabierać będzie coraz czystszej woli Ewangelii, smaku błogosławieństwa. Tak, Duch Św. radzi niektórym, aby dla pełniejszej realizacji Ewangelii poddali się regule określonego życia, skierowanego w całości do zupełnego oddania się Bogn, obejmującego doskonałą czystość i ubóstwo. To pośrednictwo nowe w stosunku do tych, które już zna ochrzczony, nie jest wprawdzie wolne od niebezpieczeństw, ale Kościół przy asystencji Ducha Św. orzeka, co i historia potwierdza, że, pomimo różnych braków i nadużyć, że rada posłuszeństwa kieruje nas na prostą drogę, w samo serce Ewangelii: do autentycznej miłości Boga, bliźniego i nas samych. Jest ona istotnie radę ewangeliczną.

Dekret soborowy o przystosowaniu i odnowie zakonnego życia idzie właśnie w tym kierunku. Umieszcza ślub posłuszeństwa w samym sercu tajemnicy Chrystusa i Kościoła, w sercu Ewangelii /por. szczególnie Łk 4/.

Trzy aspekty precyzują ewangeliczną wartość zakonnego posłuszeństwa:
aspekt pedagogiczny i wspólnotowy,
aspekt paschalny,
aspekt apostolski.
Nie łączą się one z sobą luźno, lecz uzupełniają się i zawierają w sobie nawzajem.

Aspekt pedagogiczny i wspólnotowy

Temu, kto chce żyć zakonnym posłuszeństwem, przedstawia się ono przede wszystkim jako realistyczna pedagogia posłuszeństwa Jezusowego w stosunku do Ojca. Całe życie chrześcijańskie jest nauką synowskiego życia pod kierownictwem Ducha Św. Kościół zapewnia praktyczną naukę przez swoją liturgię, katechezę, rozbój życia. Jest on „Mater et Magistra”. W Kościele życie zakonne precyzuje wezwanym do niego pedagogiczny aspekt posłuszeństwa poprzez organizację, instytucję, cały zespół oryginalnych pośrednictw.

Bóg chce zbawiać ludzi, posługując się ludźmi. Tę istotną prawdę, która się ziszcza w stosunkach z hierarchią, niektórzy ochrzczeni chcieli już od samych początków Kościoła realizować jak najpełniej bez uprzedzenia do posłuszeństwa hierarchii. Domagali się od „starszego”, od grupy braci, zgromadzonych pod jedną regułę życia, pouczenia, jak zaktualizować konkretnie posłuszeństwo Jezusa Chrystusa, byłoby interesujące prześledzić historię posłuszeństwa zakonnego, która doskonale zna zmiany zasad od eremitów do ascetów /III w./ aż do dni naszych.

Wśród rozmaitości form i powiązań społecznych trwa jeden fakt: zamsze są. jacyś mężczyźni i kobiety, którzy pod wpływem Ducha szukają sposobu, jak stworzyć dla posłuszeństwa chrzcielnego pełne pole działania, jak „silniej i pewniej zjednoczyć się ze zbawczą wolą Bożą” /Dekret o zakonach, § 14/. Chcą dojść aż do absolutnego zjednoczenia z wolą Ojca, tak jak okazał to w swoim życiu Chrystus. Kościół, odpowiedzialny za życie Chrystusa na ziemi, przyjmuje za swoje ich pragnienie i proponuje im w imię Ducha, który go ożywia, radę ewangelicznego posłuszeństwa. Twarda to rada, lecz odpowiada naszej wiecznej potrzebie nauki i wiąże nas w sposób szczególny z samą Ewangelią, ponieważ mówi nam o dziecięctwie jako o najwyższym rozkwicie życia.

Dziecięctwo realizowane nie do tyłu, lecz do przodu, nie jako opóźnienie lub regresja infantylizmu, lecz jako szczyt dojrzałości, ogarnięcie naszego dojrzałego wieku przez ewangeliczne błogosławieństwo. Trzeba mieć umysł naprawdę infantylny, żeby nie widzieć głęboko ludzkiej mądrości zawartej w słowach Zbawiciela: „Jeśli się nie staniecie jako dzieci…”

Zakonna pedagogia i ewangeliczne dziecięctwo nie są, dokładnie zbieżne, to prawda, lecz jakże nie uznać w dziecięctwie przepowiadanym przez Jezusa otwartości, uległości, prostoty, leżącej u podstaw wszelkiej pedagogiki i wszelkiej propedeutyki? W naszym sercu zakonnego życia, będącego szkołę wiecznego nawracania się Jezusa Chrystusa, posłuszeństwo uczy nas, jak mamy być świadomie i realistycznie dorośli, jak wyrastać w młodzieńczości ducha i pragnąć coraz więcej nauki. Tacy ludzie w miarę tego, jak dorastają do pełnej miary nowych ludzi w Chrystusie, rozumieją, że Bóg przewyższa ich nieskończenie właśnie przez swoją prostotę. Wielki-mały, wywyższony-poniżony, pierwszy-ostatni, władca-słupa to antynomie skandowane przez tekst ewangeliczny. Pomagają nam one przeżyć w sobie dziecięctwa Jezusa Chrystusa. Są one systematycznie kultywowane przez profesję posłuszeństwa. „Każdy człowiek jest zawodny”, to prawda. Powinienem widzieć, że prawda ta obejmuje także ludzi, którzy są moimi przełożonymi. Jest to prawda wszelkich reguł ludzkiej, ustaw, instytucji, jakie przełożeni mają obowiązek stosować. Lecz im więcej sprawdzam cytowane słowa psalmisty, tym więcej równocześnie doświadczam, w jaki sposób ci ludzie i te rzeczy objawiają mi wolę kochającego Ojca, wolę krzyżującą i ożywiającą równocześnie.

Odrzucić prowadzenie tam, „gdzie /czasem/ bym nie chciał”, byłoby ostatecznie odrzuceniem Bożej pedagogii, przyjętej przez Kościół, a uczącej mnie nie tyle słuchać autentycznie przełożonego jak Boga, ile raczej wyrażać i żywić posłuszeństwem wobec przełożonego synowskie zaufanie do Boga.

Zawęzilibyśmy jednak, a nawet wypaczyli posłuszeństwo zakonne, gdybyśmy widzieli w nim jedynie sam stosunek do przełożonych i do pewnej reguły życia. Do jego istoty należy równocześnie stosunek do braci i sióstr.

Jest ono w istocie wspólnotowe.

Nie ma życia synowskiego bez życia braterskiego. Tutaj znów chodzi o pewną stałą wartość ewangeliczną całego życia chrześcijańskiego, które z konieczności jest życiem eklezjalnym, wspólnym. A profesja zakonna właśnie akcentuje tę stałą wartość. „Wstąpić do zakonu” to tworzyć wspólnotę na zasadach Ewangelii, mieć Ewangelię za konstytucję, to dołączyć się do grupy braci złączonych tym samym zadaniem, ramię przy ramieniu, którzy zachęcają się wzajemnie do dobrego, zachowuję szacunek dla osobowości każdego, realizują w sposób bardziej widzialny i skoncentrowany obcowanie świętych, które jest faktem całego Kościoła.

Nie chodzi tu wcale o to, by wspólnota zniwelowała i zaprzeczyła wszelkie formy wolności, ani też o to, by sama stała się podstawą autorytetu, zajęła miejsce przełożonego, tak aby ten był tylko bezdusznym echem większości lub takiej czy innej silniejszej indywidualności spośród braci. Chodzi tu znów o boską pedagogię, według której Ojciec objawia swoją wolę ludziom poprzez ludzi. Ta pedagogia ma zastosowanie nie tylko w związkach między przełożonym a bratem, lecz również między bratem a bratem.

Bóg nie ogranicza swojej szczodrobliwości do jednego tylko wymiaru. Przełożony decyduje, lecz nie bez braci[14].

Stosunki między przełożonymi a braćmi mogę być różne w zależności od społecznego klimatu, w jakim powstały nasze rodziny zakonne: posłuszeństwo benedyktyńskie nie jest takie, jak franciszkańskie, ani takie, jak jezuickie. Naszym zdaniem, powinno się dostrzec może jaszcze miększą różnorodność, zależnie od zdolności, potrzeb i powołania każdej wspólnoty. Lecz wszędzie zaczynamy widzieć w posłuszeństwie coraz wyraźniej cechę wspólnotową. To nie jest uleganie modzie. Czyż przełożony nie jest i nie pozostaje w zasadzie członkiem, który przyszedł prosić pokornie o towarzystwo swoich braci, aby się w pełni zjednoczyć z wolą Ojca?

Przełożeni nasi, ustanowieni nad nami, obdarzeni łaską i władzą ostatecznej decyzji, oddają nam znakomitą przysługę, kierując nami w imię Pana, i nie pozostają mniej związani z naszą regułą ewangelicznego życia, włączeni w siec naszych stosunków bratnich, w których rozwija się nowe życie wszystkich i każdego z nas. Są oni najbliższymi braćmi spośród wszystkich braci.

Być naszymi przełożonymi nie oznacza dla nich wydobycie się i wpłynięcie ponad społeczność, lecz zanurzenie się w niej w celu pokorniejszego i gorliwszego doskonalenia miłości. Ich gorliwość pobudza naszą gorliwość i, zanim stworzy z nich organizatorów i administratorów, czyni z nich naszych braci starszych według Ducha.

Czym byliby oni, czym stalibyśmy się my bez wymiany przeplatanej miłosierdziem i wymaganiami, bez wzajemnego brania na siebie ciężarów, które powinno otwierać przed każdym wszystkie widoki rozwoju? Przyzwolenia i sprzeciwy, gesty miłe i twarde szturchanie powinny trafiać w nas na stałą podatność, powinny wypierać nas z zakamarkowych pozycji, sprowadzać bez przerwy do nurtu, który Duch wzbudza w małej cząstce swego królestwa, jaką jest nasza wspólnota zakonna[15].

Raz przyjemnie, raz nieprzyjemnie zakonna rodzina wypełnia codziennie swoją rolę pedagogiczną. Trzyma nas w szkole miłości braterskiej, która uczy nas przedkładać nieustannie wolę Ojca nad naszą. Utrzymuje w nas postawę posłuszeństwa, pokorne słuchanie i przyjmowanie Słowa /hypakuein/ „ewangelii”, z którą Bóg zwraca się do nas w przełożonych, w każdym bracie i każdej siostrze.

Aspekt paschalny

Na czym opiera się nieustanna pedagogia naszego nawracania się do Chrystusa, wiążąca nas z pewną reguły ewangelicznego życia, z przełożonymi, z braćmi, z siostrami? Do czego nas prowadzi? Jaki jest jej sens /w podwójnym znaczeniu słowa: znaczenia i orientacji?/.

Jej sens to zdarzenie paschalne – serce naszej Ewangelii. Zaktualizowane w każdej egzystencji ludzkiej ma ono moc znaku, czyni /aspekt apostolski/ z każdej egzystencji wierne Echo Dobrej Nowiny, udziela skuteczności pracy dla Kościoła w ramach misji wśród ludzi. Nie jest to przywilej posłuszeństwa: wszystkie trzy rady ewangeliczne, jakżeśmy to już widzieli, mają tylko jeden sens: umożliwiają jak najintensywniejszą realizację śmierci-dla-życia, którą Jezus zrealizował podczas swej Paschy. Przez posłuszeństwo jednakże wchodzimy bezsprzecznie w dziedzinę rady, w której rzeczywistość paschalna uzyskuje najostrzejszy wyraz.

To właśnie z posłuszeństwem wiąże św. Paweł w liście do Filipian tajemnicę paschalną: „Stawszy się posłusznym aż do śmierci – a śmierci krzyżowej. Dlatego też Bóg wywyższył Go nad wszystko …” /2,8-9/. Posłuszeństwo zakonne sięga korzeniami tajemnicy Chrystusa, cierpiącego Sługi, jednoczącego się przez miłość w mojej ludzkiej woli z wolą Ojca.

Przez Niego łączymy się z tajemnicę Trójcy Św. Najmniejszy odruch ludzkiej woli Jezusa jest zgodny z najmniejszym aktem woli Ojca, z którą On jako Słowo jest odwiecznie zjednoczony. Lecz posłuszeństwo Chrystusa wyrywa z nieszczęścia marnotrawne dzieci i dlatego przedstawia się jako rozdarcie, ogołocenie, ofiara: „nie moja wola, ale twoja …”

Rozdarciu i ofierze, która jest duszę życia każdego ochrzczonego, posłuszeństwo zakonne nadaje niezwykłą moc: braterstwo nawróconych, jakim jest wspólnota zakonna, nakłania nas w każdym momencie do zrobienia kroku paschalnego, przeniesienia woli Ojca nad wolę swoją.

Jest to śmierć bardziej radykalna, niż jakakolwiek inna śmierć. „Kto może, niech pojmuje”, słowa powiedziane przez Jezusa o czystości doskonałej dla Królestwa niebieskiego brzmią tutaj bardziej nagląco, niż gdziekolwiek indziej, i pobudzają nas głębiej, niż kiedykolwiek, w kierunku tajemnicy paschalnej. Pytamy zaszokowani, jak Jezus, jedyny Syn Ojca, równy Ojcu, ten, w którym Ojciec „upodobał sobie”, mógł być posłuszny aż do wydania okrzyku: „Ojcze, dlaczegoś mnie opuścił?”. Dlaczego mężczyzna czy kobieta, obdarzeni klejnotem wolności, mogą, być posłuszni aż do tego stopnia, że poddają pod regułę, zatwierdzoną przez Kościół, ale ludzką, tę właśnie wolność? Tak, „kto może, niech rozumie”. Jest to czyste szaleństwo, szaleństwo, o którym mówi św. Paweł na początku pierwszego listu do Koryntian.

Szaleństwo, które jest najwyższą mądrością, ponieważ to, do czego ona prowadzi, jest życiem Chrystusa zmartwychwstałego. Poprzez owo „dlaczego mnie opuściłeś?” dochodzi do odzyskania dzieci straconych, które jedyny Syn przyprowadza do Ojca.

Tak dzieje się z każdym wezwanym do popełnienia szaleństwa ślubu posłuszeństwa. Posłuszeństwo zakonne, realizowane w duchu i prawdzie, w zależności od warunków, jakie nieco dalej przeanalizujemy, wprowadza wolę kochającego Ojca do ogniska rozkwitu naszych aktów wolnych. W konkretnym toku codziennej egzystencji Bóg ma pełnię władzy, całkowitą inicjatywę, nie jest jak tyran, który zabawia się nami, lecz jak Miłość ożywiająca nawet naszą własną wolność. Miłość z dwóch istot tworzy jedną. To odwieczne zjednoczenie miłości, łączące Ojca i Jego jedynego Syna – oto środek do realizowania jej w jeszcze większym stopniu. Oto sposób ściślejszego połączenia woli i wolności w ognisku zjednoczenia, zapewnionego już przez chrzest.

Nowym życiem, do jakiego prowadzi śmierć posłuszeństwa, jest ostatecznie wolność Boga we mnie. Moja wolność poprzez Paschę rozszerzą się do rozmiarów boskiej wolności we mnie. To już nie jest moja wola, lecz wola Boga. „Żyję ja, już nie ja …”

W ten sposób rozbudza się uległość wobec Ducha Św., która jak posiedzieliśmy, jest celem chrześcijańskiego posłuszeństwa.

Poprzez prawa, biedne prawa, obciążona tak często przez ludzi, którzy nami kierują i nas otaczają, Duch Św. realizuje swoje prawo. Jest wtedy mniej „zasmucony”. Może rzeźbić w nas rysy Chrystusa, tworzyć z nas dzieci Ojca na podobieństwo Jednorodzonego. Może równocześnie rozwijać poprzez nas ukryty zasób swojej twórczej i zbawczej miłości.

Stąd trzeci aspekt posłuszeństwa zakonnego.

Aspekt apostolski

Złączony ze ślubem ubóstwa i czystości doskonałej, zmierzających do wytworzenia w nas pojemności naoczności Boga ślub posłuszeństwa czyni z nas podatne narzędzia, którymi Bóg może łatwo posługiwać się i używać do swych celów. Ślub ten jest w nas wolnością Boga, a czymże innym jest zbawienie, jak nie wolną Miłością w zbawczej posłudze człowieka?

W Chrystusie posłuszeństwo wiąże się ściśle z posłannictwem. Jezus wysłany przez Ojca jest Ojcu posłuszny. Jego posłuszeństwo ma tę samą głębię, co Miłość, która „przyszła na świat”.

Aktualizowane ze swoistym realizmem posłuszeństwo, które uczyniło z Jezusa Sługę i zawiodło Go na krzyż, ogarnia w zakonach całą egzystencję ludzką, doprowadza ją do silnej afirmacji Paschy, tworzy z niej żywy znak Rzeczywistości ostatecznej. A koniec końców o co chodzi każdemu człowiekowi, jak nie o włóczenie całego życia w śmierć i zmartwychwstanie Jezusa Chrystusa. Zakonnik wyraża w codziennej rzeczywistości swojego życia ostateczne słowo całego życia ludzkiego, wkracza dzięki temu w dziedzinę apostolstwa przez szeroko otwartą bramę eschatologii: jest podniesionym znakiem Rzeczywistości ostatecznej.

Ale nie poprzestaje na tym: składając ślub zakonnego posłuszeństwa, kultywuje ewangeliczną postawę doskonałego sługi, którą Jezus zrealizował swoim życiem i którą przekazał nam /w szczególności ducha dziecięctwa/, zakonnik spontanicznie przystępuje do efektywnej posługi innym. Jest to jego naturalna skłonność: wszystko, co w obfitości przyjmuje, oddaje innym jako dług. „Co Bóg złożył w twoje ręce, nie może w tych rękach pozostać”.

Nie chodzi tu bezwzględnie o sprowadzenie posłuszeństwa zakonnego do posłuszeństwa dyktowanego przez hierarchię sakramentalną /jedno i drugie nie pochodzi z tego samego obszaru tajemnicy chrztu/, lecz chcemy uwydatnić, jaki sposób pójście za radą poświęca zakonnika na oryginalną i wymagającą służbę dla Kościoła. Ostatni Sobór bardzo trafnie podkreślił związek, łączący życie zakonne ze służbą Kościoła[16]. Ta służba będzie różna w zależności od typu rodziny zakonnej: w zakonach kontemplacyjnych służba Kościołowi będzie się przejawiać nie w jakiejś zdecydowanej działalności zewnętrznej, lecz w adoracji, modlitwie pochwalnej, składaniu dziękczynienia, w przyjętym dyskretnie wstawiennictwie, w świadectwach cichych a tak cennych dla dzieła misyjnego; w zakonach zaś czynnych będzie się przejawiać w opartych o modlitwę usługach organicznych na rzecz zbawienia Ludu Bożego i świata, w usługach, dających pole do bezpośredniego świadczenia. Zawsze jednak posłuszeństwo zakonne odbija się echem w ciele Kościoła.

Zwróćmy uwagę przede wszystkim na życie zakonne czynne.

Odkąd Chrystus powierzył swój Kościół nie jednemu, lecz dwunastu ludziom, cała działalność apostolska ma siłą rzeczy cechy działalności wspólnotowej. Nie musi to być z pewnością wspólnota typu zakonnego, ani też kolegium biskupiego, czy kapłańskiej rady diecezjalnej … Ale wspólnota zakonna, tworząc orszak Chrystusa z ochrzczonych, spojonych między sobą jednym dążeniem i jedną regułą, stwarza w swoich ramach optymalne warunki dla życia apostolskiego. Wprowadza ona wśród członków zastój międzyosobowy, wytycza jeden kierunek działania, ustawia członków na słyszenie tych samych wołań świata, wzbudza odpowiedź jednego typu, wykształca jeden sposób reagowania na spotkanie człowieka, wykuwa jeden język, wytwarza jeden typiczny obraz Królestwa niebieskiego.

Życie zakonne, skoncentrowane na Słowie i Eucharystii, rozwijające się w aktywnej służbie Kościoła i świata, stanowi typ realizacji, który powinien by /niestety, trzeba się zadowolić tutaj trybem warunkowym/, z pokorą choć wyraziście, ukazywać to, czym jest Kościół taki, jakim go w zastępstwie Chrystusa ustanowili Apostołowie, jakiego początek kreślą szkicowo Dzieje Apostolskie, jaki Duch Św. ciągle odnawia i rozwija poprzez historię.

Nasze wspólnoty winny być żyjącymi przypowieściami, mówiącymi nie tylko o paschalnej tajemnicy Chrystusa, ale i o Kościele Chrystusa w misji do ludzi.

Przełożony zatem wspólnoty aktywnej powinien okazywać się jednocześnie przewodnikiem duchowym i dowódcą apostolskim bez rozdwajania się sobie, /które może się stać rozdwojeniem członków wspólnoty/.

Lecz czy zwierzchnik apostolski nie jest przede wszystkim następcą apostołów? Czyż posłannictwo Kościoła nie jest przede wszystkim biskupa. Tak. Vaticanum II przypomniało to bardzo wyraźnie[17]. Przełożeni zakonni nie mogą zatem ustanawiać hierarchii równoległej do hierarchii „posług kapłańskich” /diakonat, kapłaństwo, biskupstwo/. Także posługa kościelna, jaką sprawuje przełożony zakonny nie może iść obok posługi sprawowanej przez biskupa, tym bardziej nie może być do niej w opozycji. W apostolskiej działalności Kościoła lokalnego, za którą odpowiedzialny jest biskup, przełożony zakonny służy pomocą swoich zakonników i całej swojej wspólnoty według jej swoistej właściwości, jaj charyzmatu.

Jest to punkt delikatny.

Istnieje czasem napięcie między potrzebą włączenia się w duszpasterską pracę diecezji, regionu, narodu, a koniecznością uszanowania właściwości, charyzmatu, który właśnie stanowi o życiu zakonnym w ogóle a danej wspólnoty w szczególności. My zakonnicy czy zakonnice nie możemy wyłączać się z efektywnego uczestnictwa w posłannictwie Kościoła lokalnego. Wymaga to od nas pokory, lojalności, bezinteresowności, żarliwej gorliwości i dyskrecji. Lecz służyć włączeniem się w uczestnictwo, osobiście czy wspólnotowo możemy tylko zgodnie z naszym charyzmatem, co znów od władzy hierarchicznej wymaga zrozumienia i uznania zakonnego charyzmatu, udzielenia pewnych przywilejów i wolności, swobody działania i twórczości, jakich ten charyzmat żąda. Duszpasterze zespołu zakonnego nie mogą, nie liczyć się z tym, że członkowie zespołu z powołania nie są tak bardzo duszpasterzami. W rzeczywistości są więcej braćmi, niż ojcami. Apostolstwo nie jest małostkowym i lękliwym dreptaniem w takt. Dla tego, kto chce być wierny Duchowi wycofanie się z czegoś przez wzgląd na instytucję powinno służyć instytucji.

Posłuszeństwo zakonne jest takim wycofaniem się. Jest ono w rzeczy samej posłuszeństwem dla Kościoła i służbą dla niego. Zapewnia posłannictwu Kościoła lokalnego nowe swoiste bogactwa, bez których Kościół ten nie może się obejść, ponieważ nigdy nie ma za dużo charyzmatów jakie wzbudza Duch św. w skali całego Kościoła.

Przez rozwijania mocą zakonnego posłuszeństwa w szkole Jezusa Chrystusa, za pośrednictwem przełożonych i braci łaski chrztu w stałym i świadomym zjednoczeniu z wolą Ojca, możemy być skutecznymi znakami umarłego i zmartwychwstałego Chrystusa. Nie tworzymy dla siebie samych marginesowej prowincji w jego Królestwie. Jesteśmy razem z naszą osobistą i wspólnotową właściwością włączeni w wielkie posłannictwo, w nieustanne Zielone Święta, których moc rozsyła na świat dusze posłuszne Duchowi Św.

W ten sposób zakonne posłuszeństwo może uzyskać pełnię znaczenia ewangelicznego: włącza nas ono do wspólnoty hierarchicznej, którego konstytucją jest Ewangelia, zespala ściśle z wydarzeniem paschalnym, które jest sercem Ewangelii, posyła nas jako znaki mówiące o Królestwie niebieskim, żywe głosy Ewangelii.

KILKA ZASADNICZYCH ZAGADNIEŃ W ZAKRESIE POSŁUSZEŃSTWA

W ostatniej części trzeba się zastanowić, jak te zasady mają się realizować. Bo faktycznie nie możemy uniknąć zarzutu, że na tle teologii rady posłuszeństwa, ślub, który ma być jej wykonaniem, daleki jest w praktyce od wypełnienia tak pięknego programu. Wykonanie rady bywa czasem bardzo mierne. Nie musimy nawet wracać do sygnalizowanych już karykatur, do „pozornie umarłych”. Zapytajmy raczej, co trzeba robić, żeby ich uniknąć, lub pozytywniej, sformułujmy kilka zagadnień istotnych dla wprowadzenia w czyn zakonnego posłuszeństwa rzeczywiście ewangelicznego. A więc:

Akt wolności.
Prawdziwa roztropność.
Znaczenie teologiczne.

Akt wolności

Wolność – to słowo włączane do słownika życia zakonnego zawsze z dużymi oporami. Pachnie dynamizmem, wzbudza lęk. Trochę za dużo przypomina swobodę, fantazję, upominanie się o swoje prawa, anarchię, „złego ducha” …

A przecież Bóg sam bierze na siebie ryzyko wolnej woli ludzkiej. Stwarza nas wolnych, chce być przez nas kochany tylko w sposób wolny. Od pierwszych stronic Księgi Rodzaju aż do listów św. Pawła nie chodzi o nic innego, jak tylko o zmaganie się miłości z wolnością ludzką. Boska miłość nigdy nie będzie wymuszona, lecz zawsze będzie chciana, zawsze w sposób wolny przyjęta, kultywowana, odpłacana wzajemnością i im więcej będzie wzrastać w człowieku tym więcej będzie go czynić wolnym. Duch Boży i wolność ludzka są z sobą złączone: „Gdzie jest Duch Pański – tam wolność” /2 Kor 3,17/.

Prawdą jest, że nie ma nic łatwiejszego do wypaczenia jak wolność według Ducha i jakże często ludzie powołuję się na nią, aby dać żer innej wolności, wolności „według ciała”, pochodzącej od starego człowieka! Jakże wielu początkujących rości sobie prawo do postępowania tak, jak doskonali! Nie ma żadnej racji, aby chcieć czego innego, niż chce sam Bóg: hołdu miłości wolnej roli.

Ślubowanie posłuszeństwa jednoczy nas z pragnieniem Bożym maksymalnie. Bóg, który nas stwarza i chce mieć nas wolnych, żądając od nas całkowitej ofiary z wolności, nie stoi w sprzeczności sam z sobą. Nie szczędzi swoich darów. Żąda całkowitej ofiary z wolnej woli po to, aby ją powiększyć, rozszerzyć, uczynić ją jeszcze wolniejszą. Poprzez ukrzyżowanie wolności z jej możliwością wyboru i decyzji prowadzi ją do odrodzenia.

Jest to długa praca, rozciągająca się na całe życie. W każdym bowiem życiu należy niestrudzenie szukać Boga, wybierać raczej to, co byśmy stracili, gdybyśmy szli własną skłonnością. Przez ślubowanie posłuszeństwa wstępujemy do nie ustającej nigdy szkoły powtarzanego coraz radośniej i coraz bardziej spontanicznie wyboru miłości. Posłuszeństwo nie występuje przeciwko wolności, lecz wspiera się na niej, potrzebuje jej, ponieważ to właśnie do naszego ducha i do naszego serca kieruje się zawsze Bóg ze swoją propozycją. Posłuszeństwo nie jest zatem przedmiotem przedszkolnej tresury, mniej lub więcej długotrwałej /nowicjat i lata formacji/, zmierzającej do wyrobienia nawyków, wytworzenia refleksów na całe następne życie. Gdyby tak było, całe nasze życie mogłoby upłynąć torami nawyków i w gruncie rzeczy nie przyniosłoby innego skutku, oprócz zniszczenia w nas możliwości wyboru.

Posłuszeństwo jest przedmiotem wychowania, które za punkt wyjściowy bierze pewne refleksje, konieczne dla każdego stylu życia. Do istoty wychowania należy – w oparciu o refleksje – wykształcenie i rozbudzenie wolności, bez której nie ma miłości. Innymi słowy, dla zakonnika posłuszeństwo nie zaczyna się tam, gdzie przez umiejętną tresurę jego wolności sprowadza się do zora, wręcz przeciwnie, prawdziwe posłuszeństwo wymaga stałego stosowania wolności w działaniu. Bo dopiero złożenie wolności w ofierze przepojonej miłością pozwala na zjednoczenie się z wolą Ojca.

Ofiarować wolność Bogu nie znaczy wykonać jakiś jeden początkowy akt, pozbawiający nas jej na zawsze. Wyrzec się wolności znaczy przygotować się starannie i złożyć ślub po to, żeby realizować wolność poprzez nieustanny ciąg ofiarowania, które rzuca ją w objęcia woli Bożej.

Aby Bóg mógł być wolny w samym sercu mojej wolności, musi moja wolność istnieć i żyć.

Lecz wówczas gdzie jest Wielki Piątek posłuszeństwa? Czy mówiąc o ślubach, nie mówiliśmy o prawdziwej śmierci jako warunku obudzenia się nowego życia?

Oczywiście, lecz przyjrzyjmy się dokładniej tej „śmierci”. Śmierć tutaj nie polega wcale na zniszczeniu decyzji. Polega ona na wprowadzeniu do ogniska wolnej woli krzyżujących wymagań woli Ojca, objawianej mi za pośrednictwem ludzi.

O doskonałej czystości powiedzieliśmy to samo: „Krzyż, śmierć nie polega na zabiciu naszego serca, lecz na bezpośrednim poddaniu go … wymaganiom pełni miłości … Więcej kochać, a nie mniej kochać”, powiedzieliśmy jeszcze. Triumf wolności Bożej w wolnej istocie nie polega na tym, by ta istota przestała wybierać. Jeżeli już nie wybieram, to już i nie kocham. Robot nie kocha, on tylko funkcjonuje. Sukcesem posłuszeństwa nie jest usprawnienie nas do dobrego funkcjonowania, lecz usprawnienie do większej miłości. Przejście zatem od wolności starego człowieka do wolności człowieka nowego nie oznacza zabicia wszelkiej decyzji, lecz poddanie każdej decyzji miłości, która często jest z nią sprzeczna, czasem ją krzyżuje, a zawsze oczyszcza, aby ją ożywić.

Prawdziwie czysty to nie ten, co nie kocha, lecz ten, który poddaje swoje serce wymaganiom pełnej miłości.

Prawdziwie ubogi to nie ten, co nic nie ma, lecz ten, który nie drży już o nic, który zainwestował całe swoje mienie w dar, w posługę.

Prawdziwie posłuszny to nie ten, co już nic nie myśli, niczego nie wybiera, lecz ten, który wybiera posłuszeństwo nie raz na zawsze w dniu ślubowania, lecz w każdej chwili życia.

W duchu nowego przymierza cnota nie jest negacją zdolności, lecz jej ewangelizacją, chrztem, poświęceniem, a w końcu jej wspaniałym wywyższeniem. Powolna praca, to prawda, ale domagająca się w toku rozwoju strzeżenia żywotności uzdolnienia, które ją rodzi. Kultywowanie posłuszeństwa według pedagogii, jaką zapewnia życie zakonne, nie jest ugrzęźnięciem w automatyzmie lub podświadomości, lecz naprawdę i wyprostowaniem pod tchnieniem miłości /za cenę jakich wyrzeczeń i jakich „śmierci”!/ woli porażonej złem, której żywotność jest bardziej potrzebna właśnie tu, niż gdzie indziej. „/Życia mego/ nikt mi nie zabiera, lecz ja je sam daję” /J 10,18/. Taki jest Chrystus wobec swojego Ojca w szczytowym momencie najbardziej krzyżowego posłuszeństwa. Uwalniając wolność Boga w nas, uwalniamy swoją własną wolność.

Władza zakonna nie zmierza zatem do tego, by brać, lecz chce przyczyniać się do tego, aby podwładni szczerze i dobrowolnie dawali, to, czego żąda Miłość.

Podwładny – to słowo wieloznaczne. Być podwładnym znaczy być podległym, a więc zależnym, lecz znaczy również nie być zwyczajnym przedmiotem, lecz jedynym, niepowtarzalnym przedmiotem wolności, osobą. Przełożony, brat-przewodnik swoich braci po drogach Ducha, powinien traktować swoich braci jako osoby, jako istoty wolne, których wolność musi być zbawiona /stąd krzyż/, aby się mogła stać wolnością według Ducha. W rzeczywistości, w każdym ochrzczonym współistnieją, z sobą wolność, która czeka na oczyszczenie, i wolność już zbawiona, już żyjąca nowym życiem dziecka Bożego.

Nie chodzi ta oczywiście o dwie różne wolności, lecz o jedną, w której mieszają się światło i ciemności, dobre ziarno i kąkol. Nie wolno przełożonemu wyrywać dobrego ziarna wraz z kąkolem pod pretekstem krzyżowania starego człowieka! Jakże łatwo o samowolne, krzywdzące sposoby nakładania na barki innych tego, co nazywa się krzyżem, lecz czego Bóg najzupełniej za taki nie uznaje!

Zbawić wolność, to sprawić, by przeszła przez krzyż Chrystusa, to przede wszystkim uznać ją za istniejącą i za nieskończenie cenną, uszanować ją jako najwyższą wartość żywej istoty, jako niewygasające ognisko miłości, płynącej z Boga i mającej wrócić do Boga.

Dalej zbawić wolność to pomóc jej do rozwinięcia się w pełniejsze życie, w większą miłość. Miłość początkowo nieporadna i słabą, będzie potężniała w marszu, będzie zawsze hołdem osoby złożonym Bogu. „Ja kocham cię za bardzo, by cię zbawić bez ciebie”. Nikt mnie nie może zastąpić w miłości. Pośrednicy, których Bóg obrał, by mi pomogli więcej Go kochać, nie mogą „mnie zbawić beze mnie”. Oni są po to, by delikatna roślinka mojej wolności mogła wzrastać. Lepiej dla nich podjąć ryzyko wolności płonnej jeszcze, lecz żywotnej /objawiającej swoją żywotność przez tysiące psot, wybryków, wyskoków …, które czasem są, bardziej ukłonem w kierunku światowości, niż uderzeniem w Ewangelię/, lepsze – powtarzam – to, niż dążenie do całkowitego wyrugowania wolności. Podobnie jak nie można zbyć milczeniem sił afirmatywnych, jakie w nas stale przemieszkuję, tak również nie można zignorować aktywnej obecności wolności, najwyższego przymiotu naszej woli. Zgnieciona, może się pewnego dnia obudzić jako anarchistyczna, agresywna, chora, pozbawiona wszystkiego, czym zdrowe posłuszeństwo powinno ją obdarzyć.

Stąd płynie konieczność uwydatnienia zespołu cech osobistych, ujętych w jedną kardynalną wartość ewangeliczną, mianowicie: roztropności.

Prawdziwa roztropność

Znane są tradycyjne cechy prawdziwego posłuszeństwa. Jeśli ono rzeczywiście ma być zjednoczeniem z wolą Ojca, wyrażoną poprzez pośredników ludzkich, winno być ochotne, aktywne, wielkoduszne, lojalne, szlachetne, spokojne itd. Wszystkie cnoty ewangeliczne w taki czy inny sposób mogą wchodzić tu w grę, a szczególnie, jak zobaczymy później, wówczas, gdy wytwarza się przykry stosunek do przełożonych i dochodzi do napiętego dialogu.

Mimo to, gdy się mówi o zaktualizowaniu posłuszeństwa, zapomina się łatwo o sprawie istotnej: o roztropności.

Wiele tekstów soborowych zawiera aluzję do niej. Nie wymieniają jej po imieniu i tak jest zapewne lepiej. Słowo „roztropność” bowiem w naszym słownictwie duchowym nabrało wiele znaczeń, tak że stało się niezdolne do wyrażenia tego, co mówią nam bardzo mocno teksty soborowe. Zakonnik „powinien używać sił rozumu i woli, darów natury i łaski, aby wykonywać polecenia i wypełniać nałożone mu obowiązki”. Nieco dalej ten sam dekret żąda od przełożonych, by umożliwiali swoim podwładnym „posłuszeństwo aktywne i odpowiedzialne” oraz współpracę w „wykonywaniu obowiązków i podejmowaniu inicjatywy”. Wreszcie, posłuszeństwo tak pojęte, „nie pomniejsza godności osoby ludzkiej, lecz odwrotnie, pomnaża w niej wolność dziecięctwa Bożego i doprowadza do pełnej dojrzałości”[18]. Oto aktywna wolność, „paschalizująca się”, żeby się tak wyrazić, pod tchnieniem Ducha Św., uzyskująca pełne wymiary w nowym istnieniu.

Tego rodzaju słowa oznaczają roztropność, są nową pozłotą jej herbowej tarczy. Pod wpływem wszelkiego rodzaju legalizmu, który na przestrzeni wieków obciążył nasz styl życia jako dzieci Bożych, roztropność stała się negatywną postacią tych, którzy z natury skłonni są widzieć małość ludzi i rzeczy. Ubarwiono ją, brakiem odpowiedzialności, strachem przed nowością, lękiem przed wszelkim upojeniem.

Może tu być mowa tylko o czymś złym, bo przecież popełnialibyśmy błąd, gdybyśmy każde upojenie przypisywali Duchowi Św. Lecz sprowadzić roztropność do podanych wymiarów równałoby się w najlepszym wypadku pomieszaniu jej ze wstrzemięźliwością /a często z fałszywą, wstrzemięźliwością/, inną cnotą kardynalną, która nasze ludzkie postępowanie zbroi w dyskrecję.

Sama roztropność to cnota odnosząca się do decyzji. Wychodząc od „dokładnego dawkowania naszych aktów”[19], uzdalnia nasz rozum praktyczny i pomaga mu, by mógł spełniać swoją kierowniczy rolę z maksymalną jasnością, poprawnością i miłością.

Jest ona jednym z niezbywalnych klejnotów rozumu ludzkiego, obdarzonego prawdziwą wolnością, którego zakonne posłuszeństwo nie powinno pozbawiać, lecz doskonalić.

Posłuszeństwo woli Ojca oznacza uznanie za swój ojcowskiego, miłosnego, krzyżującego i ożywiającego sposobu prowadzeniu naszego życia, dobrowolne włączenie nas, cokolwiek by to kosztowało, w konkretne plany ojcowskiej Opatrzności. Roztropność jest słowem zbliżonym etymologicznie do opatrzności. W tym znaszaniu roztropność jest ostatecznie niczym innym, jak przyjęciem na siebie przez wolną wolę Opatrzności Bożej, podjęciem w sferze wolności, woli Bożej, która troszczy się o wszystko i powinna się stać moim pokarmem[20].

Oto jak posłuszeństwo wiąże się głęboko z roztropnością, ale z roztropnością w pełni automatyczną. Roztropność to nie bojaźliwa ostrożność, lecz cnota inicjatywy i odpowiedzialności – dwa słowa, napotkane już w dekrecie soborowym, a użyte do scharakteryzowania między innymi posłuszeństwa zakonnego. Czasem jest roztropnie odczekać, działać powoli, opanować zbyt młodzieńczy zapał. Lecz czasem jest również roztropnie iść szybko naprzód, wystąpić z inicjatywą, inwencją, jeżeli wola Boża na pewno tego wymaga. Zjednoczenie z wolę Ojca ukazaną nam przez pośrednictwo /posłuszeństwo/ i podjęcie tej woli z całej duszy i serca /roztropność/ idą ściśle z sobą w parze. Posłuszeństwo, choć nie jest nigdy tym samym, co roztropność, /każda z tych cnót, jak wiadomo, ma swój ściśle określony przedmiot/, odwołuje się do roztropności i ją wzbudza. Być posłusznym to angażować się samemu w przyjęty rozkaz, kroczyć dobrowolnie drogą wytyczoną rozkazem, przyjęć mocą osobistego wyboru wolę Bożą, wyrażoną przez inną wolność i inną roztropność, mianowicie przez wolność i roztropność przełożonego. Moja wolność znajduje się w punkcie węzłowym wiążącym przyjęcie, polecenie z wykonaniem i właśnie w tym punkcie posłuszeństwo potrzebuje najbardziej roztropności. To tu dokonuje się Jezusowe „nie moja wola, ale twoja”, tu i to nierzadko, zakotwicza się krzyż i wyłania i wyłania nowe życie. Bez osobistego podjęcia posłuszeństwo stałoby się infantylizmem, służalczością, konformizmem, a w końcu pozbawiłoby się i miłości. Nie byłoby urzeczywistnieniem posłuszeństwa Jezusa Chrystusa. Posłuszeństwo – zjednoczenie podwójnej woli /przełożonego i podwładnego/ z roztropnością Bożą.

Mówić tak nie znaczy robić ustępstwa na rzesz wolności upominającej się o swoje prawa, lecz znaczy spełniać wymagania posłuszeństwa chrześcijańskiego i zakonnego. Przyjąć z pokorą polecenie i startując z tego punktu czynić je swoim w myślach, w wyborze, w decyzji, w inwencji osobistej i nadawać przez to właściwą wartość wszystkim aktom duszy – to jest dopiero praktyczne posłuszeństwo połączone z prawdziwą roztropnością, i to jest prawdziwa miłość. Posłuszny jest tylko człowiek zdolny decydować – z zachowaniem roztropności – o tym, co mu nakazane, zdolny pragnąć od wewnątrz tego, co przyszło do niego z zewnętrz. Wybierając posłuszeństwo, posłuszny jednoczy się w wierze i miłości z wolą Ojca. Takie pragnienie nie osiąga doskonałego wyrazu za jednym zamachem, lecz krystalizuje się stopniowo. Doskonalenie się wyrazu przyczynia się wybitnie do osobistego podjęcia woli Bożej, które poprzez roztropność coraz bardziej ewangeliczną będzie stopniowo przechodziło w doskonałe posłuszeństwo.

Jak stąd wynika, nie należy włączać do zakresu posłuszeństwa aktów, sprzecznych z regułą lub nie mających z nią związku. Na przykład, sposób głosowania w czasie wyborów do sejmu[21].

Wypada również zestawiać marginesy swobody z tym, co nakazuje lub powinna nakazać władza zakonna. Punkt istotny dla zdrowej praktyki posłuszeństwa w czasach dzisiejszych. Nie można żyć według Ducha, jeśli wszystko ma się ustalone aż do ostatnich szczegółów. Przełożony drobiazgowy, który wszystko precyzuje co do joty, dusi swych podwładnych. W ten sposób Bóg nie rządzi światem. Jeżeli dla podwładnych roztropność ewangeliczna jest przejęciem opatrzności Bożej na swoje osobiste konto, o ileż więcej roztropność przełożonego powinna przejąć od Boga tak silny a tak cichy, tak naglący a tak dyskretny, tak pełen szacunku, bo tak kochający sposób, jakim Bóg rządzi nami. Tak samo posłuszeństwo, tak i roztropność jest bez wątpienia przymiotem przełożonego, zanim zostanie przymiotem podwładnego.

We wspólnocie naprawdę spojonej miłością braterską i nakładającej na każdego odpowiedzialność za wszystkim tam, gdzie przełożony pozostaje w nieustannym dialogu z braćmi, gdzie szczerość stosunku rodzi otwartość, nie ma obawy o to, żeby margines swobody rodził indywidualizm czy ucieczkę przed posłuszeństwem. Trzeba liczyć, że pełna dobrych uczuć czujność przełożonego i wspólnoty przyprowadzi do ojcowskiego domu rozhukanego dzieciaka za każdym razem, gdy będzie miał on ochotę pójść na wagary. Tego „posłuszeństwa aktywnego i odpowiedzialnego”, jak mówi Sobór Watykański II, obawiają się tylko podwładni lękliwi, infantylni, odpowiednio wychowani, albo przełożeni despotyczni, podejrzliwi czy bojaźliwi, lub też wspólnoty, w których karność nie została jeszcze przepojona wystarczająco wymogami ewangelicznej miłości.

Należy powiedzieć to samo – i w gruncie rzeczy jest to to samo – o hierarchicznym podziale odpowiedzialności[22]. Bóg „pozostawia człowieka własnej jego zaradności”. Nie obawia się powierzyć najcudowniejszych swoich skarbów naszym rękom, naszym ludzkim sercom: swoje Słowo, Ciało, Krew swego Syna, swój Kościół …

Przełożony przejmuje „zwyczaje Boże”, stosując styl rządzenia Bożego, nie będzie chciał przywłaszczyć sobie całej odpowiedzialności. Chociaż jest żywym pośrednikiem woli Ojca, tym nie mniej nie przestaje być „przyczyną wtórna”, stworzeniem tylko. Nie wolno mu w karykaturalny sposób odgrywać roli przyczyny pierwszej, nie ma monopolu na Ducha Św. i nie powinien Go gasić w swoich braciach. Jest od odpowiedzialny za dobro wspólne jako głowa, to prawda, ale inni na swoim miejscu też są odpowiedzialni jako członkowie.

Nic nie jest łatwe ani dla tego, który rozkazuje, ani dla tego, który słucha. Posłuszeństwo zakonne, takie jakie nam je sugeruje Ewangelia, stawia wszystkim naprawdę twarde wymagania. Lecz głębiej czekają w nas jeszcze twardsze wymagania: w teologicznej sferze wolnej foli. Ona właśnie, ta żywa ofiara składana Bogu, wymagająca uporczywego kultu roztropności, stałej realizacji przypowieści o talentach /dary natury i łaski, mówi Vaticanum II/, nie może żyć, w posłuszeństwie zakonnym inaczej niż z wiarą, nadzieją i miłością.

Znaczenie teologiczne

Posłuszeństwo zakonne nie wynika z dialektyki stosunków między panem a niewolnikiem. Nie będąc cnotą teologiczną wzbudzą w nas roztropność, rozmach, inicjatywę, odpowiedzialność, twórczość, jedynie wewnątrz nas w służbie silnej żywotności teologicznej.

Z chwilą, gdy żywotność teologiczna obniża się, „szaleństwo” posłuszeństwa staje się nieznośne, albo się zobojętnia i wynaturza w płytką dyscyplinę, bezduszność, rutynę …

Posłuszny jest przede wszystkim człowiekiem wierzącym. Jego posłuszeństwo rozwija się w granicach wiary, w której uwydatnia się moment słuchania, przyjęcia i odpowiedzi. Należałoby tu powtórzyć wielką litanię z 11 rozdziału listu do Hebrajczyków: „Przez wiarę …” Tak, nie trzeba niczego więcej prócz wiary, aby do normalnych pośrednictw, które uobecniają nam jednego Pośrednika, dodać pośrednictwa nowe, jakich nam dostarcza instytucja zakonna. Cnota religijności byłaby czystą i zwyczajną alienacją, cnotą pogańską a nie chrześcijańską, gdyby nie była pokarmem i wyrazem wiary, nadziei i miłości. Rozkaz padający z ust ludzkich, wypracowany przez rozum i wolę ludzką, narzuca mi się tylko w roli znaku. Sygnalizuje mi wolę Ojca i jest ważny tylko o tyle, o ile ukazuje nam Boga i kieruje do Mego.

Przełożony mówi, a może mówić tylko w imieniu Ducha Bożego, który nieustannie urabia moje życie i modeluje je niezliczonymi interwencjami na obraz Syna. Wiara jest jedynym światłem, zdolnym uczynić z mojej religii religię chrześcijańską. Jest hołdem pokornym i dumnym zarazem, uznającym jednocześnie wartość i ograniczoność pośrednictwa ludzkiego, jakim Bóg posługuje się w stosunku do mnie. Posłuszeństwo nasze będzie prawdziwe wmiarę, jak będzie przechodzić od znaku do treści oznaczanej, jest to istotne dla wiary teologicznej. Odmowa Posłuszeństwa, gdy otrzymany rozkaz jest legalny, jest odmową wejścia w ciemną głębię wiary, i najmiększa ilość najlepszych racji nie równa się jednemu aktowi wiary, wymaganemu ode mnie. Jest również odrzuceniem owej „paschy wzroku”, która będzie żądać ode mnie porzucenia swego punktu widzenia, aby przyjąć boski punkt widzenia i uczynić go swoim. „Moje drogi nie są drogami waszymi”.

Jest także sprawą nadziei. Nadzieja to nasza teologiczna tonacja. Jest to cnota pielgrzymów. Pozwala w każdym momencie wesprzeć się na mocy Boga, aby dojść aż do Jego radości. Przyjęty rozkaz to cząstka proponowana mi przez Ojca, abym mógł przebyć drogę do Niego, abym mógł podążać mocą Tego, który stał się naszą drogą. Ale przede wszystkim jest sprawą miłości, ponieważ posłuszeństwo jest komunią, zjednoczeniem. „Jeżeli mnie kochacie, zachowujcie moje przykazania”. Posłuszeństwo robi z nas prawdziwych uczniów. Dzięki posłuszeństwu dorastamy, czasem za pośrednictwem „paschy serca”, do wymagań miłości „silnej jak śmierć”, miłości, która nas upodabnia do Jezusa Chrystusa.

Wymagania teologiczne, odnoszące się przede wszystkim do samego przełożonego, czynią z niego pierwszego słuchającego.

Powtarzamy: nie dlatego w gruncie rzeczy słucham przełożonego, że ma rację w moich oczach /jeżeli ją ma, tym lepiej, i tym lepiej, jeżeli ją widzę!/, lecz dlatego, że przemawia w imieniu samego Boga. Jeżeli do tego, żebym słuchał, wystarcza to, że przełożony ma racje, to niepotrzebne staje się posłuszeństwo. Wystarcza wtedy płytka roztropność, którą już skreśliliśmy z listy cnót, prosty instynkt samozachowawczy, banalna troska o samo-zaradność. Jeżeli chcemy zrobić z posłuszeństwa akt ludzki, nie powinniśmy odrzucać żadnego światła, ale światłem najwyższym scalającym, pochłaniającym i przewyższającym wszystkie inne akty, jest wiara. Istotną racją, dlaczego jestem posłuszny, jest to, że przełożony jest częścią sakramentalnego świata, w którym moja wiara rozpoznaje znaki Boga. Posłuszeństwo jest częścią wielkiej liturgii, celebrowanej przez życie owładnięte całkowicie przez cnotę religii nawet w rzeczach mniej ważnych. Jestem posłuszny nie dlatego, że przełożony mi się podoba, ale dlatego, że sprawuje liturgicznie pewną funkcję, funkcję znaku, wywołującego we mnie wiarę. Jeżeli z natchnienia Ducha Św. decyduję się dorzucić pośrednictwo znaku przełożonego do tylu innych, robię to dla wzmocnienia świata sakramentalnego, przez który Bóg ukryty objawia swoją wolę i domaga się od mojej woli złożenia Mu tego właśnie hołdu.

Przełożony, jako jeden z nas, często wybrany przez nas, nie przychodzi jako taki do nas z góry. Bóg zawładnął nim, aby go włączyć /w granicach reguły/ w swoją „ekonomię sakramentalną”. Bóg nie zawsze liczy się zbyt poważnie z pośrednikami, lecz postępuje tak dlatego, że jest niezawodny w działaniu i że moja wiara teologiczna kieruje się poprzez pośredników do Niego samego. Nie chodzi wcale o to, by „wykonywać wolę przełożonego”, lecz by wykonywaj wolę Ojca, którego znakiem jest przełożony. Nie chodzi o to, by „wierzyć przełożonemu”, lecz by wierzyć Bogu, który objawia swoją wolę poprzez przełożonego. To „poprzez” nie czyni z przełożonego jakiegoś zwyczajnego narzędzia martwego, nieświadomego, lecz „drugą, wolną przyczynę”, przez którą ludzki element wchodzi w funkcję sakramentalną ze wszystkimi bogactwami i z całym niedostatkiem, ze wszystkimi możliwościami i ze wszystkimi ograniczeniami swojej osobowości.

Powtórzmy jeszcze raz, że o znaczeniu przełożonego decyduje jego moralna przejrzystość. Nie przychodzi ona automatycznie, powinien ją stale kultywować. Być wierny łasce oznacza dla niego usilne staranie się o możliwie jak największą przejrzystość, by możliwie jak najbardziej ułatwić teologiczne postępowanie tym, których poruczono jego pieczy. To co rozkazuje, pochodzi z wyższych dziedzin, niż on sam, i prowadzi wyżej, niż on sam. Przez dobrowolne posłuszeństwo wyznaje swoje włączenie się w ruch wychodzący od Boga i zdążający do Boga.

Ta podróż dobrze zna mroczne odcinki drogi.

Jeżeli jest prawdą, że teologicznym klimatem posłuszeństwa jest klimat dialogu, którym wszystkie światła, wszystkie możliwości wolnego człowieka powinny się wypowiedzieć, nie mniej również jest prawdą, że dialog może być trudny, czasem nawet niemożliwy. Rozkaz wówczas dotrze do mnie nie w toku braterskiej wymiany, lecz poprzez zerwanie, starcie, bolesne milczenie.

Co dzieje się z posłuszeństwem, gdy zachodzi wielki rozdźwięk między tym, co ja widzę, a tym, co przełożony widzi i poleca?

Winienem zawsze postępować według własnego sumienia. Ale z tego powodu nie powinienem zapominać o jednym: zanim będę odpowiedzialny przed własnym sumieniem, jestem odpowiedzialny za moje sumienie, tzn. za to, czy ono jest prawdziwe czy fałszywe. Nie mogę być pewny od razu i szybko, czy ono jest prawdziwe, bo prawda jest przedmiotem pracowitego przybliżania się, pracowitego zdobywania. Czy mam wszystkie przesłanki do danego zagadnienia? Czy przełożony nie ma innych, których ja nie znam, a które znałbym może, gdyby nasz dialog był bardziej braterski? Czy mój sąd nie skrystalizował się za szybko? I dla jakich zasadniczo motywów? Wszystkie pytania musi sobie postawić przełożony co do swego rządzenia.

W każdym przypadku po złożeniu ślubu posłuszeństwa powinienem sobie powiedzieć, że prawo do trzymania się własnego sądu bez nietaktu lub naruszenia woli Bożej zakłada jako warunek konieczny całkowitą uczciwość i ubóstwo duchowe. Nie powinienem przy tym być zbyt pewny, że mam ich pod dostatkiem.

A jeżeli, pomimo stuprocentowej lojalności i usilnego poszukiwania prawdy różnica zdań panuje nadal, pozostaje jedynie zwyczajne i proste posłuszeństwo.

W żadnym razie nie „posłuszeństwo ślepe” /jest to wyrażenie fałszywe/, ponieważ, żeby być prawdziwie posłusznym, trzeba widzieć jasno, ale widzieć w najwyższym świetle, jakie daje najbardziej mroczna wiara. Posłuszeństwo jest dobrowolnym zdecydowaniem się na światło wiary, które zawiera w sobie wszystkie inne światła tak dalece, że może niekiedy im zaprzeczyć. Co się niesłusznie nazywa ślepym posłuszeństwem, jest ciemnością wiary przyjętej z jasną świadomością. Jeśli dochodzi do ostrego konfliktu między wiarę a racją rozumową, rację ma wtedy wiara. Czy te słowa są twarde?

Ludzie, którzy zabłysnęli posłuszeństwem w historii Kościoła, są zgodni w tym, że żaden akt posłuszeństwa, przy zachowaniu wszystkich warunków jego prawomocności, nie był daremny. Wielcy zakonnicy w służbie Kościoła na Soborze Watykańskim II mogli stwierdzić, że właśnie posłuszeństwo było dla nich wąską bramą, która zdecydowała o ich wejściu do Królestwa Bożego, najdotkliwszym, najkorzystniejszym podarkiem danym przez Boga ich rozumowi i sercu, najcudowniejszym uobecnieniem w ich życiu zdarzania paschalnego, najowocniejszą roztropnością, która stała się dla nich nowym źródłem wolności twórczej.

Pomyślmy o Abrahamie: Bóg dał mu w cudowny sposób syna, a później chce mu go zabrać. Cóż więc? Bóg jest sprzeczny z sobą! Bóg cofnął obietnicę! Jakimże sposobem potomstwo Abrahama będzie mogło stać się tak liczne jak gwiazdy na niebie, jeżeli Izaak umrze? „Abraham uwierzy …” Jest posłuszny i otrzymał Izaaka z powrotem. Bóg wyprowadza w pole, ale i wtedy nie przestaje być drogę, prawdą, życiem. Posłuszeństwo zdradza nam czasem to, co w miłości Bożej nie idzie naszym torem.

Pomyślmy przede wszystkim o Jezusie Chrystusie. Dokonał On zbawienia świata, zdobywając się w ciemnościach /Ojcze, dlaczegoś mnie opuścił?/ na akt posłuszeństwa, który oznaczał klęskę Jego publicznego życia i poddawał Go niesprawiedliwemu sądowi Piłata.

W podobnych razach wiara nie mówi nam, że przyjęty sąd jest słuszny, lecz że dociera do nas przezeń wola Ojca. Co za odpowiedzialność dla przełożonych! Nie mogą oni bez lęku pełnić roli zasłony, lecz jaka odpowiedzialność i dla nas! Posłuszeństwo wprowadza nas w samo centrum krzyżującego posłuszeństwa Jezusa. Lecz z mroków grobu tajemniczo promieniuje nowe życie, i nie może ono nie promieniować.

Czy dla dogłębnego odwzorowania i uobecnienia „szaleństwa” miłości Chrystusa do Ojca i do ludzi nie powinniśmy się zgodzić na „szaleństwo” zakonnego posłuszeństwa? Cóż dziwnego, jeżeli w pewnych chwilach naszego życia to odwzorowanie i uobecnianie doprowadzi nas aż do przeżycia niemal krok po kroku niezwykłego posłuszeństwa, jakie Jezus okazał w dniach swojej Paschy? „Uczeń nie jest większy nad Mistrza”. Kościół przeżywał nieraz fakty wydawania któregoś z jego synów w ręce ludzi ponownie krzyżujących Chrystusa.

Nie dramatyzujmy jednak. To są bardzo rzadkie wypadki, gdy ślub posłuszeństwa doprowadza nas aż do takich ostateczności. Natomiast zawsze dokonuje się w naszym życiu przechodzenie Chrystusa ze śmierci do życia.

Wprowadzanie w czyn posłuszeństwa Jezusa Chrystusa, pełna realizacja posłuszeństwa wynikającego z sakramentu chrztu wymaga od posłuszeństwa zakonnego ducha wiary /„posłuszeństwa wiary”/ – przepojonej na wskroś nadzieją i miłością. Przez taki akt świadomie i dobrowolnie oddajemy się Ojcu, realizujemy Jego Opatrzność w głębi swojej roztropności, umieszczamy Jego wolę w centrum wolności i twórczości swojej woli, tracimy dla Chrystusa życie, aby je znów odnaleźć[23].

Wszystko wówczas jest nasze, ponieważ my jesteśmy Chrystusowi, a Chrystus jest Boży.

CZŁOWIECZEŃSTWO W SFERZE ŁASKI

W ciągu całego studium usiłowaliśmy nie uciekać się do „mądrości rozumu, by nie zniweczyć Chrystusowego krzyża” /l Kor 1,17/. Jeżeli istnieje rzeczywiście dziedzina, w której „szaleństwo posłannictwa” ewangelicznego ma prawo rozwijać się swobodnie, to chyba jest nią dziedzina rad ewangelicznych. One w pełnej konsekwencji faktu chrztu świadczą o „Chrystusie ukrzyżowanym, który jest zgorszeniem dla Żydów, a głupstwem dla pogan, dla tych zaś, którzy są powołani, tak spośród Żydów, jak i spośród Greków … mocą i mądrością Bożą” /1 Kor 1,23-24/.

Czy szaleństwo mądrości Bożej może się stać mądrością ludzką? Czy nie byłoby to zaprzeczeniem myśli, którą, wypowiada św. Paweł na początku pierwszego Listu do Koryntian? Czy taka zamiana nie sprowadziłaby Ewangelii do jakiejś karty humanizmu?

Nie powinniśmy stawiać problemu w ten sposób. Mówiąc dużo skromniej, dążymy do tego, by przy końcu książki uświadomić sobie lepiej tę „nadwyżkę”, jaka staje się przywilejem tych, w których paschalna moc rad ewangelicznych zakorzenia się swobodnie.

Paschalny wzrost ukazał się już w toku analizy rad ewangelicznych, szczególnie gdy opisywaliśmy właściwe radom znamię „zmartwychwstania”. Ubóstwo doprowadzające do bogactw naprawdę przeobfitych, zarysowało już sylwetkę człowieka, którego pewność życiowa nie wiąże się wcale z posiadaniem. Czystość doskonała, zanurzająca bezpośrednio w źródle pełnej miłości, ukazała życie uczuć, zdolne do intensywnego przeżywania powiązać ludzkich. Posłuszeństwo, wypisujące wolę kochającego Boga w samych głębiach ludzkiej woli, naszkicowało styl nowego odnoszenia się do rzeczywistości na bazie twórczej wolności.

Należy teraz uściślić kilka rysów natury ludzkiej udarowanej łaską. A więc nie mądrość ludzka, lecz ludzki oddźwięk Mądrości Boskiej. Nie humanizm wynikający z Ewangelii, lecz znaki zwycięstwa Boga w sercu ludzkim, gdy człowiek przyjmuje na serio całą Ewangelię. Nie użytkowanie Boga po to, żebyśmy się stali bardziej ludźmi /Bóg nie służy niczemu/, lecz podziw dla owego „stokrotnie”, które Bóg darmo daje nam, gdy pod wpływem Jego Ducha oddajemy Mu wszystko.

ZAKONNIK, CHRZEŚCIJANIN, CZŁOWIEK

Życie zakonne nie może się sprowadzać do materialnej i drobiazgowej praktyki trzech ślubów. Jakkolwiek bezcenna może być ich wartość, to jednak trzeba je pojmować i przeżywać wewnątrz charyzmatu, który je obejmuje i przewyższa, który nas pobudza do przyznania łasce chrztu kierowniczej roli w systematycznym nawracaniu się, dla którego rady ewangeliczne tworzą głębokie unerwienie. Życie zakonne jest pełnię życia chrześcijańskiego. Wsparte o rady ewangeliczne wprowadza do życia chrześcijańskiego zapał i wierność. Zrealizować pomyślnie życie zakonne to w gruncie rzeczy zrealizować życie chrześcijańskie przy pomocy typowych dlań środków.

Zrealizować zaś pomyślnie życie chrześcijańskie to tyle, co dojść w oparciu o boski kredyt do pełnego rozkwitu człowieczeństwa w Jezusie Chrystusie, rozkwitu, który jest miarą, nowego życia w nas.

Powtórzmy: zwycięstwa Boga w istocie żywej nie należy mierzyć rozwojem biologicznym, psychologicznym, socjologicznym. Można przytoczyć nie jeden przykład, gdzie życie Boże wybrało sobie bolesną i trudną drogę wśród nieładu wewnętrznego zmącenia a nawet chaosu, w sprzecznościach i bałaganie życia gospodarczego, budzącego grozę w umysłach technokratów i moralistów. To nie przeszkadza, że chrześcijanin żyje w sferze człowieczeństwa ożywianego łaską i że w końcu tylko dzięki łasce osiąga pełnię człowieczeństwa. Dziecko Boga jest dzieckiem ludzkim, dającym się przepoić nową krwią, płynącą z Boga przez Chrystusa, po to żeby ożywić całe jestestwo człowieka. „Odnowienie życia pomnaża stworzenie” /O. Chenu/. Ściśle mówiąc, odkupienie nie jest odnowieniem życia: jest ponownym stworzeniem przez łaskę Chrystusa. Jest ono zaszczepieniem życia nowego na życiu istniejącym. Zbawia to, „co było zginęło”, nie doprowadza do zagłady po to, żeby zająć miejsce życia zgładzonego. Taka jest religia wprowadzona przez nowe Przymierze.

Powrót do czystych źródeł ewangelicznych pozwala nam na stwierdzenie następującego faktu: wraz z Jezusem Chrystusem, Bogiem i człowiekiem, który przyszedł na świat, „religia” nabrała oddechu, pełnego oddechu życia na każdy dzień. Ma ona swoją dziedzinę własną, nieskończenie cenną, której centrum jest liturgia, „źródło i szczyt życia chrześcijańskiego”, a w ramach liturgii Eucharystię nieustannie sprawowaną w Kościele. Lecz dziedzina ta nie jest zamknięta. Nie istnieje też żaden przedmiot rażący piorunami w osoby bez święceń kapłańskich, w razie dotknięcia go, jak to się stało z biednym Ozą /1 Krn 13,10/, gdy dotknął się ręką świętej Arki. Do sprawowania kultu najświętszego, którego głównym autorem jest Jezus Chrystus, powołani są wszyscy ludzie tworzący jedno zhierarchizowane ciało Kościoła. Owszem kult ten nadaje sens całej ich egzystencji. Poprzez ich uświęconą aktywność Ojciec otrzymuje chwałę w swoim Synu i w swoich dzieciach. Całe życie ochrzczonego, przepojone powolnym rozkwitem nowego życia Chrystusowego, staje się kultem i kult ten rozciąga się na cały świat przetwarzany i uczłowieczony przez człowieka. Ochrzczony jest kapłanem nie tylko poprzez uczestnictwo w liturgii kościelnej, lecz wychodząc z niej /„źródło i szczyt”/ we wszystkich aktach życia, wszystkich poczynaniach, które czynią z niego człowieka odpowiedzialnego za ziemię. W ten sposób krok za krokiem objawia łaska swą obecność w człowieku, a życie ludzkie i świat ludzki zaczynają być hołdem miłości dla Boga żywego i po trzykroć świętego, adoracją w duchu i prawdzie, religią w Jezusie Chrystusie.

Śluby zakonne zasługują na swą nazwę w miarę, jak czynią z nas nie judaizujących w znaczeniu używanym przez Pawła, lecz ludzi zakonnych w znaczeniu Nowego Przymierza, dzieci Boże ofiarowujące Ojcu przez Syna w Duchu Św. uwielbienie chwały, jakim jest życie ludzkie ożywione głęboką miłością. I tak mimo klęsk i nędzy rozkwita nowa istota według Jezusa Chrystusa, objawia dojrzałość ludzką według Ewangelii.

Kult /liturgia/, istnieje po to, aby całe życie stało się kultem /afirmowaniem przez miłość całej konkretnej egzystencji/. I Eucharystia ma tylko wtedy sens, kiedy skupia w ofierze Chrystusa cały świat ludzki, który Chrystus przyszedł odzyskać od zewnątrz, by uczynić z niego synowski kult oddawany Ojcu. Po to istnieje religia, aby całe życie stało się religijne w znaczeniu Nowego Przymierza. Po to są śluby zakonne, aby kult całego życia potwierdził swoją moc i wzniósł się do wyżyn adoracji Boga i świadczenia przed światem.

Te odwieczne prawdy nabrały nowego wyrazu po Soborze Watykańskim II. Ostatni dobór przypomniał definicję Kościoła ziemskiego, jako Posłannictwa do świata, wykazał lepiej, do jakiego stopnia wszystko, co się dzieje w Kościele, chociażby najbardziej sakralnego, najbardziej ukryte czy zamknięte, uczestniczy w życiu świata i przywrócił w ten sposób religijności w ogóle, a szczególnie życiu zakonnemu ewangeliczną świętość.

Sobór Watykański II zerwał z koncepcją człowieka, w którym element duchowy znajduje się w opozycji do elementu ludzkiego i pomógł nam w ten sposób do stworzenia jedności w nas samych. Harmonia nie jest łatwa – to widzieliśmy: krzyż jest jej ceną. Lecz stare przeciwstawienia: dusza – ciało, święte – pospolite, kontemplacja – akcja, wyłączanie się – obecność itd. odnajdują tak w Ewangelii jak i w Chrystusie zasady różnicy i zbieżności. Na wzór i pod wpływem Jezusa Chrystusa swego Pana umieszcza Kościół z powrotem sferę życia zakonnego na linii rozwojowej, obowiązującej wszystkich ludzi, mianowicie: od codziennej banalności do najwyższej, bo ubóstwionej przez Ducha Bożego, humanizacji.

Sobór Watykański II przypomina nam, jakiego ducha jesteśmy. Nie należymy ani do ducha stoickiego, ani platońskiego, lecz do Ducha Św. Ducha, który podobnie jak Słowo został przysłany na świat i który „uświęciwszy” człowieczeństwo Chrystusa, chce uświęcić człowieczeństwo ludzi.

Odpowiedzieć na wezwanie rad ewangelicznych i złożyć śluby zakonna znaczy pozostać w sferze człowieczeństwa. Tu odbywa się spotkanie z Jezusem Chrystusem, tu przebyła Bóg, bo tu zamieszkał Jego Duch. Jesteśmy z ciała i kości, umiejscowieni w historii, która wyrzeźbiła i dalej rzeźbi naszą umysłowość, naszą uczuciowość, nasz sposób bycia. Najbardziej odcięta od świata zakonnica wnosi z sobą do klauzury cały świat, z którego jest ulepiona. Czymże jest ten świat, jeśli nie tym, co człowiek utworzył z daru stworzenia, znacząc w nim ślady cząstki lepszej, byle jakiej lub gorszej, którą nosi w sobie. Ta cząstka lepsza, byle jaka lub gorsza jest w każdym człowieku. Członkowie Ludu pielgrzymującego, bez względu na to kim są, nie nogą uwolnić się od warunków pielgrzymowania, wyznaczonym losem. Podczas drogi pełnią oni różne role w zależności od różnicy charyzmatów, lecz żaden charyzmat nie powinien wycofywać nikogo z grona pielgrzymującego Ludu. Wręcz odwrotnie, wszystkie charyzmaty pozwalają w różny sposób przeżyć wspólną rzeczywistość drogi. Jest faktem, że nie ma życia chrześcijańskiego bez dostrzeżenia pielgrzymiego charakteru łaski, przystosowywanej nieustannie do czasu, do zmian w świecie „posyłanej na świat”.

Cały Kościół idzie krok w krok za Chrystusem wraz ze światem aż do końca historii. „Jestem z wami po wszystkie dni aż do końca wieków”. W tej ludzkiej karawanie synem Kościoła jest ten, kto odbyta podróż razem z braćmi ludźmi i który stara się sam oraz pomaga innym dotrzymać kroku Synowi Człowieczemu.

„Ucieczka od świata” dla zakonnika nie oznacza zatem porzucenia owego „krok za krokiem” /byłoby to równoznaczne z próbę zdobycia nowej Ziemi bez nowego Ludu; byłoby to porzuceniem Kościoła!/, lecz oznaczadobrowolne umieszczenie się w świecie tam, gdzie człowieczeństwo pod wpływem ewangelicznego kwasu fermentuje najintensywniej, gdzie historia ludzka staje się w oczach wiary po prostu historią świętą, gdzie Kościół najwyraźniej inauguruje Królestwo Boże.

W tym celu rzeczywiście należy „uciekać” przed tym na świecie, co najbardziej ceni stary człowiek. „Uciekać”, lecz po to, by się umieścić na świecie tam, gdzie nurt wody żywej jest najczystszy i najsilniejszy. Nie przez zerkanie, lecz przez głębsze włączenie się w to, co jest najcenniejsze na śmiecie: bezinteresowną miłość. Poszukiwać i służyć tej właśnie miłości lub raczej Temu, który bytowaniu ludzkiemu nadaje sens, wartość, dogłębny realizm i wieczną ważność. Przeżywać historię świata dokładnie w tym punkcie, w którym jest ona przepływam nowego życia.

Aby być zakonnikiem, nie trzeba więc negować ani zabijać człowieczeństwa /gdybyśmy chcieli to zrobić, nie uniknęlibyśmy samobójstwa lub bluźnierstwa/, ale trzeba zbawiać je przez nasycenie życiem nowym. Nie być mniej, lecz doskonalej i więcej ludzkim dzięki Chrystusowi ukrzyżowanemu i zmartwychwstałemu. „Nie według tego, jak mi ktoś mówi o Bogu, orientuję się, czy jego dusza znajduje się w ogniu Miłości, lecz według tego, jak mi ten ktoś mówi o rzeczywistości ziemskiej” /S. Weil/.

W tym śmiecie stęsknionym za odkupieniem, przetworzonym przez łaskę, formowanym przez Kościół mocą ewangelicznej misji w Królestwo Boże, zakonnik znajduje ciągle podnietę do rozwijania w sobie pełnej miary ludzkiej według Jezusa Chrystusa, do stawania się widocznym znakiem człowieka nowego, przepojonego łaską, zbawionego.

OD UBÓSTWA DO PRAWDZIWEJ PEWNOŚCI ŻYCIOWEJ

Na czym polega „nadwyżka” człowieczeństwa, jaką uzyskują ci, którzy dla Królestwa staję się ubodzy. Odpowiadamy bez wahania? na pewności życiowej. Należy jednak zdać sobie sprawę, co znaczy pewność życiowa.

Mienie i zysk

Mieć, posiadać, zyskiwać

Stare postrachy, które trzymały w swej mocy prymitywnego człowieka, pojawiły się i w nas. Doszły do nich nowe, wzbudzone przez burzliwy świat, rozbity sam w sobie i rozbijający. Żyjemy w świecie w którym zagrożenie jest rzeczą stałą, gdzie wszystko może przemienić się w agresora: na drodze napastnikiem może być zarówno ten, kto zjawia się z przeciwka, jak i ten, kto idzie ze mną; mój odbiornik telewizyjny wystawia mnie na napaści obrazów i dźwięków[24].

Wydawałoby się, że posiadanie byłoby najlepszym środkiem obrony przed agresją. Mało jest szans, by to, co mam obróciło się przecinko mnie. Ja to opanowałem, ja zawładnąłem. Ale czy jest to naprawdę pewne? Jeżeli bowiem mienie, konieczne mienie, nie jest wciąż inwestowane w bezinteresownym darze, szybko dochodzi się do trującej dawki własności. Aby odgraniczyć posiadanie zdrowe od szkodliwego, zapytajmy, czy to, co posiadamy, zatrzymuje się przy nas, czy idzie dalej między ludzi pod znakiem bezinteresownego przekazu, bez upraszczania oczywiście sensu przekazu. Bezsprzecznie należy tu odróżniać pojęcia „mieć” i „posiadać”. Posiadanie to zatrzymywanie mienia przy sobie, zatrzymywanie rozkładowe w nas i dla nas: rdza i robak toczą je i toczę nas. Gdy mienie zamraża się w człowieku, w którym zagościło, staje się posiadaniem, a – „dobra posiadane pożerają nas”. Należy mieć więcej tylko po to, by dawać więcej, a nie po to, by strzec i by więcej posiadać.

Każde posiadanie odsłania nowe braki, stwarza nowe potrzeby, naraża na nowe agresje. Czujemy się wtedy zmuszeni do zajęcia stanowiska wobec wielu spraw, do pomnożenia kontaktów, co wszystko razem wyczerpuje głębsze pokłady energii życiowej. Jesteśmy wówczas, jak nigdy, narażeni na załamania i pęknięcia. Mienie konieczne – lub za takie uznane – bardzo szybko staje się przedmiotem ataku demona, któremu na imię „legion”: im więcej posiadany – szczególnie w dziedzinie materialnej, wszystko niestety możemy zmaterializować, nawet myśl i łaskę – tym mniej mamy pewności. Demon posiadania daje nam ubezpieczenie iluzoryczne. Płaci monetą bez pokrycia. Nie daje żadnej gwarancji, nie ratuje nas, zanurza nas jedynie w dzikiej gorączce za drobiazgami.

Pewność życiowa jest podstawowym prawem i potrzebą człowieka, lecz zaspokojenie tej potrzeby powinno pochodzić ze zgodności człowieka z samym sobą. Pogoń za posiadaniem rozbija tę zgodność, powoduje szybkie odejście od nas samych, pewność, prawdziwa pewność życiowa sprawia, że jesteśmy sobą.

Przesada? Nie tak bardzo, gdy się widzi, jak żyją ludzie, gdy się oblicza wszystkie następstwa kursu dolara w stosunku do bogatych, jak i ubogich, i to w krajach najlepiej zaopatrzonych w skali świata. Potrzeba ugruntowania pewności tu jest najbardziej krzycząca, człowiek tu najbardziej ulega znużeniu, brakowi równowagi, rozpaczy.

Dlaczego? Dlatego, że od pojęcia mienia, a szczególnie od pojęcia posiadania przechodzi się szybko do pojęcia zysku. Mienie jest potrzebne do zaspokojenia potrzeb życiowych. Ale zysk?

Za naszych dni zupełnie pogańska – mimo przeciwnych pozorów – uznaje zysk za najwyższy motor wszelkiej działalności. Twierdzi się, że bez stałej aktywizacji zysku nie ma postępu, nie ma wzbogacenia, z którego korzystają ostatecznie nawet najbiedniejsi.

Powiedzmy przede wszystkim, że nie wszyscy korzystają ze wzbogacenia, którego motorem jest zysk. Trzeba patrzeć bardzo krótkowzrocznie, by nie dostrzec, że w ekonomii opartej na zysku zwiększa się coraz bardziej różnica między ludźmi bogatymi, a ubogimi. Krótki również trzeba mieć wzrok, by nie widzieć, że według powiedzenia pewnego humorysty angielskiego: „ludzie są równi, lecz jedni są równiejsi niż drudzy”. Na pewno nie chodzi tu o różnice w równowadze ludzi, wynikające z samej natury ludzkiej, różnie wyposażonej życiowo, zależnie od jednostkowych zdolności.

Powiedzmy jeszcze, że koncepcja człowieka postępującego naprzód za taką przynętą czerpie natchnienie – pod przykrywkę realizmu – z wizji pesymistycznej i w ostatecznym rozrachunku iluzorycznej. Pomyłka w ocenie człowieka płynąca z niedoceniania człowieka. W gruncie rzeczy chodzi o ten sam błąd, co przy pomieszaniu pojęć miłości i przyjemności seksualnej. Nie jest to wcale przypadkowe, że cywilizacja zysku idzie w parze z cywilizacją erotyzmu. Widzieliśmy już, że życie płciowe w istocie osiąga swój cel jedynie w miarę wyrzeczenia się prawa realizowania samej przyjemności. Tak i dążność do posiadania nie osiąga swego celu jeśli się nie wyrzeknie ograniczenia się do samego zysku.

Zysk oczywiście ma swoją rolę do odegrania, każda praca powinna kończyć się przyrostem wartości, lecz przyrost ten nie może być właściwy i słuszny, jeśli nie pochodzi z mocy twórczej, przetwarzającej człowieka w istotę zdolną do powiększania swego mienia, w celu polepszenia swego bytu i bytu innych.

Otóż zysk, charakterystyczny dla świata zachodniego wcale nie jest taki. Jako motor wytwarza on jedynie niepoczytalne nadymanie się dobrami, które winniśmy przecież zdobywać w sposób normalny. Błędem jest posiadanie dla samego posiadania, bez realnego związku z potrzebą zabezpieczenia i zwiększenia potencjału naszego istnienia i istnienia innych. Jak można mówić o „byciu czymś więcej”, w systemie, w którym wywraca się normalny porządek: człowiek istnieje dla produkcji, a produkcja dla zysku? Jak można przypisywać sobie altruizm, skoro w innych widzi się tylko konkurentów, dołączonych do stowarzyszonych w naszym własnym interesie? Zamiast mieć więcej, aby być czymś więcej, chce się mieć więcej, aby więcej posiadać.

Wypaczony w samym źródle zysk – zysk, który nadaje ton naszemu społeczeństwu – zupełnie naturalnie zdąża do utożsamienia się z pieniądzem, który sam w sobie jest tylko znakiem czysto umownym. Pieniądz odrywany coraz więcej od tego, co oznacza, zaczyna nabierać jakiejś wartości własnej, absolutnej. Absolut – Mamona, bóg fałszywego posiadania, zastępuje miejsce absolutnego Boga, źródła realnego istnienia.

W takim „bogu” nie można znaleźć nic więcej prócz pewności iluzorycznej. Pogoń za zyskiem oddala nas od prawdziwej pewności, która nas uczłowiecza prawdziwie. Poszukiwany w sposób szybko przechodzący w szaleństwo zysk ogłupia nas. Spycha człowieka do centrum jego zwierzęcości. Poddając go jarzmu złudnych skłonności, zamyka w infantylizmie lub popycha do szybkiej starczości.

Niektórzy zdziwią się z pewnością, że refleksja nad radami ewangelicznymi zbiega się z palącymi problemami, stawianymi nam dzisiaj przez ekonomię polityczną. Zdziwienie to dowodzi, że nowe życie Jezusa Chrystusa nie złączyło się jeszcze w tych duszach z życiem konkretnym, takim, z jakim się spotykamy dzisiaj. Co jest w człowieku, Jezus wie, jak mówi św. Jan, do nas należy nauczyć się tego od Niego, ocenić wszystko w Jego świetle, zbawić przez Niego.

Nie mówimy o ubóstwie, jeżeli nie jesteśmy zdecydowani skierować na Mamonę ognia Ewangelii i przegnać jej.

Konieczna płynność mienia

Ewangelia zabiera przypowieść o pannach mądrych i głupich. Pierwsze mają oliwę, drugie jej nie mają. Pewną zatem troskę o mienie potrzebne dla ciała, serca i ducha Słowo Boże zatwierdza. Troska ta winna się jednak utrzymywać na podłożu pokoju. Przezorność, roztropność, tak, lecz na fundamencie Opatrzności, Ludzkie zadanie jak najgorliwiej wykonywane, ale pochodzące zawsze z pewności, że świat nie jest sam, że jest na stałe zamieszkany przez Jezusa Chrystusa, o toczony i zaopatrzony przez Jego konkretną, inteligentną, skuteczną, przewidującą miłość, która karmi ptaki niebieskie, przyodziana lilie polne i prowadzi człowieka do pełni dziecięctwa Bożego.

Wiemy z wiary, że człowiek jest ubezpieczony tak, jak to rozumie alpinista. Może się zawsze uczepić skały, wesprzeć się o Ojca wszechmogącego, o Zbawiciela, o Ducha Pocieszyciela /zwróćmy uwagę: chodzi o tego, który nie pozostania nas samych, bez obrony, wystawionych na niebezpieczeństwa/. Bóg, Bóg żyjący, dany światu w Jezusie Chrystusie, zniżył się, by iść krok w krok za człowiekiem, aby stać się dlań pewnym punktem oparcia. Ponieważ Bóg nie musi się liczyć ze środkami ludzkimi, nie podlega więc ich ułomności, będącej źródłem niepewności.

W miarę jak człowiek godzi się na życie Bogiem żywym, uwalnia się od gorączkowości, od demona posiadania. Umie uczłowieczyć mienie, odłączając je od zysku jako celu samego w sobie. U tego, który uczy się gestów dawania, mienie i zysk rozłączają się. Menie staje się początkiem nienowego brania, lecz nowego dawania. Miłość Chrystusa przynagla go do bezustannego inwestowania swego mienia w rozdzielanie, w usługi. Powinien zdobywać i gromadzić, lecz wszystko, co w ten sposób otrzymuje, na tysiąc sposobów przekazywać dalej. Rdza i robak nie maję czasu atakować jego skarbów. Ma tylko skarby płynne i ta właśnie płynność paradoksalnie daje mu prawdziwą, pewność.

Tak, bo z chwilę, gdy mienie traci płynność, traci również zdolność przystosowywania się do naszego organizmu: z tkanki żywej, jaką być powinno, staje się tkankę martwą, ciałem obcym. W walce o byt ludzki nie możemy już liczyć na nią … Centrum człowieka nie jest w nim samym, jest na zewnętrz człowieka, w Bogu, nierozdzielnie złączonym z istotą nazywaną przez Ewangelię bliźnim. Człowiek jest człowiekiem w miarę tego, jak się nieustannie nagina do ofiarnej postawy wobec Drugiego, tzn. wobec Boga i równocześnie wobec bliźniego. Oto dlaczego uznaliśmy za tak ważne, aby ubóstwo wydrążyło w nas miejsce na miłość, jednoczącą z Bogiem i bliźnimi. Tymczasem zysk gasi ten pęd. Zamyka człowieka w jego własnym świecie. I tak człowiek odrywa się od swego centrum, jak sam siebie uważa za centrum. Oderwany od właściwego centrum traci nieuchronnie pewność życiową u samych podstaw. Nie jest już „ubezpieczony”. Przestaje „być”. I odwrotnie, człowiek w miarę tego, juk się godzi na oddzielenie mienia od zysku, osiąga prawdziwy zysk ze wszystkiego, cokolwiek nabywa. Wówczas potrafi on – jest to znak pewności i dojrzałości w tej dziedzinie – zachować dystans w stosunku do wszystkich rzeczy i w ten sposób poznaje ich prawdziwą cenę i nie plamiąc się niczym może się wszystkim zachwycać. Albowiem człowiek zawsze brudzi się tym, na co się rzuca łapczywie. Aby osiągnąć czystość i wielkość duszy pozwalającej na korzystanie ze wszystkiego, nie trzeba chcieć zawładnąć wszystkim. Mniej ujarzmiony przez dzikie prawo dżungli, mniej popychany do tratowania braci w gonitwie za złotem, człowiek staje się bardziej ludzki. W ruchu, który każe mu przyjmować i dawać staje się sobą. Rytm przyjmowania i dawania buduje go i tworzy.

Rozumne szaleństwo nieposiadania

Tej oto postawie wolności rada ewangeliczna chce nadać pełne wymiary. Ewangelia według św. Mateusza przedstawia w 4 rozdziale Pana Jezusa, jak odmawia złemu duchowi posiadania trzech rzeczy: chleba, sukcesów i potęgi[25]. Nie potępia tych rzeczy: rozmnoży chleb będzie czynił wspaniałe cuda, będzie Panem chwały. Ale nie wiąże ich z łatwym mesjanizmem, proponowanym przez szatana. Rozmnoży chleb, lecz dla innych, i sam stanie się chlebem, chlebem rozdawanym. Nie przyłączy do siebie uczniów przez łatwe sukcesy, nie zacięży nad nimi Jego wszechmocna wola, będzie sługą. Nie będzie brał, będzie dawał nawet swoje życie. Opowiada się za Bogiem, za darami otrzymywanymi od Boga i rozdawanymi wszystkim. Tym samym głosuje na człowieka, człowieka prawdziwie ludzkiego. Wbrew skłonności świata do posiadania i zysku, co jest naszą nieustanną pokusą, wybiera mesjanizm krzyża, mesjanizm anty-zysku i anty-potęgi. I każdy człowiek, który chce być naprawdę ludzki, jest wezwany do dokonania tego samego wyboru, tego samego wyrzeczenia się.

Lecz taki wybór i wyrzeczenie się nie może się dokonać w całej swej szerokości w ramach ogółu. Ludzie włóczeni w tryby społeczeństwa, które Mamona w wysokim stopniu poddała swej władzy, jeśli są tylko uświadomieni, chcą przeprowadzać reformy i rewolucje. Zakonnik przez ślub ubóstwa ma tutaj do odegrania doniosłą rolę. Usadawia się swoim życiem w tym punkcie ewangelicznego programu, w którym reakcja Chrystusa na zjawiska posiadania okazuje się najostrzejsza. Idąc za ewangeliczną radę ubóstwa zakonnik umiejscawia się tam, gdzie żądana przez ludzi pewność osiąga swoją prawdę, swój istotny sens.

Oczywiście, nie ucieka na inną planetę: kąpie się nadal w „kryzysie pomyślności”, na jaki choruje świat zachodni. Technokraci i żebracy przechodzę obok niego. Ale człowiek ochrzczony, który składa ślub ubóstwa, przeciwstawia chorobliwemu szaleństwu gonitwy za zyskiem, rozumne, zdrowe szaleństwo wyzbycia się mienia dla Królestwa Bożego. Wiele rzeczy przechodzi przez ręce jego, lecz ręce te pozostają zawsze otwarte. Jego sposób posiadania jest taki: bez kurczowego zaciskania dłoni. Ani dziecinnej chciwości, ani starczego sknerstwa. Wyposażony w środek na każdy odruch niewolący, jeśli tylko pozostaje wierny zobowiązaniom, osiąga powoli ludzką dojrzałość, polegający nie na posiadaniu dla siebie samego, lecz na posiadaniu dla wzbogacenia się własnego i bytu innych. Taki ubogi ogranicza margines niebytu, który sprawia, że wielu pozornie dorosłych nie zostawia śladów na mapie człowieczeństwa.

W powolnej pracy, drążącej całego człowieka i rozciągającej się, jak widzieliśmy, daleko poza dziedzinę materialnego posiadania, Bóg jako fundament naszej pewności, krok po kroku wypełnia całą wolną przestrzeń. Zakonnicy wyraźniej niż inni ochrzczeni maję z powołania wystawiać dobra materialne na „ciosy łaski” i przepajać je łaską, przynoszącą śmierć i wprowadzającą do życia. Chrystus, nowy Człowiek, za którego ubóstwem idą bez zastrzeżeń, staje się całą rzeczywistością życia. Wytyczają granicę, którą kreśli św. Paweł między tymi, którzy chcą wszystko posiadać i nie posiadają nic, a tymi, którzy zdają się nic nie mieć, a mają wszystko: „Jako ci, którzy nic nie mają, a posiadają wszystko” /2 Kor 6,10/. Istotnie ich skarb jest „w niebie”, tzn. nie w chmurach, lecz w rękach Boga żywego, który pielgrzymuje razem z nimi, po wszystkie dni aż do końca życia i który wie, że jest podstawą ich bezpieczeństwa i w każdym momencie daje tego liczne dowody.

Ubóstwo zakonne prowadzi nas wielkimi krokami do źródłowego punktu, w którym Bóg stwarza nas i zbawia, uwalnia od nudy rozpieszczonych i przekarmionych dzieci, nie pozwala na ponure, niekończące się poszukiwanie drobnych ubezpieczeń, zabija w nas niepoczytalny sposób „zapewniania sobie jutra” za wszelką cenę, zwraca nas samych sobie i całemu swojemu stworzeniu. Dla św. Franciszka z Asyżu ani rzeczy ani ludzie nie byli żadnym zagrożeniem. Wszystko było rozbrojone, bo i on sam był bez broni. Cóż można było mu odebrać? Wszystko miał rozdane.

Lecz w jakimże ścisłym powiązaniu pozostaje syn światłości z ciemnościami! Umie on tak wypaczyć rady, które podsuwa mu Duch św., i tak dobrych przyjaciół tworzy sobie z bogactw nieprawości, że to, co za chwilę opiszemy, wygląda na utopię. To prawda: nasze wspólnoty ogólnie rzecz biorąc są uboższe w rzeczywistości, niż się wydaje, lecz nie obdarzają one swoich członków błogosławieństwom, godnym tej nazwy, nie odrywają ich dostatecznie od asekuracji pozornych i nie pociągają ich w sferę bezpieczeństwa realnego, które jest jedną z istotnych cech dojrzałości ludzkiej, ani tym mniej, nie chronią dobrze zaopatrzonych lub nierozkwitłych jeszcze ofiar Mamony przed losem rozbitków duchowych, ani nie przyczyniają się zdecydowaniem do wielkiego przewrotu, w wyniku którego z dzieci ciemności tworzą się dzieci światłości.

Jeżeli nie przyłoży się rąk do dzieła wielkiego przybliżenia nieba, ewangeliczna rada ubóstwa zaprowadzi nas w dalekie krainy życia ludzkiego, spustoszone przez pieniądz. Że utopia jest do zrealizowania, pokażą ci, którzy są na tyle „szaleni”, że wyrzekają się posiadania. Ala ci powinni być rzeczywiście szaleni szaleństwem mądrości Bożej, skazującej na śmierć i dającej życie.

Nie trzeba z zakonnego ubóstwa robić innej rzeczy niż jest, a jest ono przecież uwolnieniem się przez wzgląd na Królestwo Boże. Nie może być ono gospodarczą normą falansteru w roli modelu doskonałego społeczeństwa, realizującego owo „jako w niebie tak i na ziemi”. Tym mniej nie może ono tworzyć takiego lub innego systemu ekonomii politycznej, którego zadaniem byłoby rozerwanie monstrualnego łańcucha przykuwającego człowieka do produkcji, a produkcję do zysku. Prawdę mówiąc, ubóstwo zakonne na przekór prawom posiadania materialnego i jego paraliżującej potędze, sprzeciwia się wszelkiemu posiadaniu, pewność bowiem, jakiej potrzebuje człowiek do prawdziwie ludzkiego bytowania, jest pewnością totalną, której główny nerw przebiega raczej przez serce i ducha, niż przez ręce. Lecz również i to głównie przez ręce. I tym lepiej, jeżeli ubóstwo zakonne pozostaje w pełni sobą, lecz jednocześnie jednoczy nas z niezliczonym tłumem wiecznie ubogich. Dlaczego boimy się tego towarzystwa? Dlaczego lękamy się ubogich? Czy nie dlatego, że burzą naszą pozorną pewność, i że w głębi duszy odczuwamy wstyd, że nie jesteśmy wystarczająco do nich podobni?

Hamowane często przez źle pojętą roztropność, przez uczone wybiegi, ubóstwo takie, jakie przeżywamy, nie może doprowadzić nas do śmierci, z której powstaje życie. Czy jest coś nieprawdziwego w twierdzeniu, że gdybyśmy my, którzy złożyliśmy profesję, przestali służyć swoimi panom, bylibyśmy wini i swobodnie mogli wejść do Królestwa Bożego i mielibyśmy rzeczywiście zapewniony pokorny i głęboki pokój, wyłączający wszelką chwałę.

Wówczas proporcjonalnie do małej cząstki, jaką jesteśmy, będziemy przyczyniać się pod kątem kryterium wiary a nie ideologii do humanizacji człowieka. Wobec „niegodziwego pieniądza” nasz ślub nieposiadania okaże się profetyczny. Nasze życie osobista, a szczególnie życie wspólne będzie skutecznym protestem przeciwko szalbierstwom zysku za wszelką cenę. Będzie ono dowodem, że człowiek może nie poddać się tyranii, że uwolnienie się od niej jest nawet konieczne, aby osiągnąć wolność, panowanie i pokój wobec wszelkiego mienia. W milczeniu, lecz z siłą głosilibyśmy wówczas sprawiedliwość nie jurystów /choćby nie wiedzieć jak byłaby jeszcze potrzebna/, lecz sprawiedliwość proroków.

„On mając postać Boga, nie skorzystał ze sposobności, aby zrównać się z Bogiem … Dlatego też Bóg wywyższył Go nad wszystko …aby szelki język wyznał, że Jezus Chrystus jest Panem” /Flp 2,6-11/. Tym ogołoconym, ubogim Bogiem jest Syn człowieczy, najbardziej człowieczy ze wszystkich ludzi, jest Nim Pan. Na Jego wzór i z jego łuską możemy być dyskretnym lecz wymownym znakiem Jego zwycięstwa nad animalnością człowieczą, co umniejsza w człowieku panowanie nad sobą.

OD CZYSTOŚCI DOSKONAŁEJ DO PRAWDZIWEGO SPOTKANIA LUDZKIEGO

Związane z radą czystości doskonałej wymaganie samotności wydaje się wielu naszym współczesnym bardzo okrutne. Przy analizie wymagania nie chcieliśmy niczego pomijać. Osładzać samotność – znaczy tyle, co niszczyć: chodzi przecież o czystość doskonałą. Kręte wynagradzanie sobie, uśmiechy potajemne, pseudonaukowe mowy obrończe, wysiłki, by nie nazywać rzeczy po imieniu, nie wnoszą tu nic nowego. Samotność, owoc Bożej łaski i zdobycz ludzkiej cierpliwości, łączy się nierozerwalnie z pełnią, która w głębi rzeczy jest rozszerzeniem miłości. Wielkie uderzenia pulsu życia muszą zamrzeć, aby człowiek mógł wejść do chwały.

„Kto może, niech zrozumie”. Zrozumiemy to nieco lepiej, jeżeli będziemy mogli dojrzeć ludzkie owoce czystości doskonałej.

Znaczenie istoty

Pierwszy owoc, jaki można tu zerwać, to zjednoczenie nas samych. To owoc dojrzałości. Siły odśrodkowe i rozkładowe w nas są istotnie zbyt wielkie i żywotne, aby można było dokonać zjednoczenia za pomocą jednego tylko czynnika. Całkowita czystość nie zapewnia całkowitej jedności. Lecz wśród różnych elementów jedności czystość doskonała odgrywa rolę wyróżnioną. Każąc nam wyrzec się źródła i oceanu wszystkich sił żywotnych, które działają w nas od krańca do krańca.

Siła płci ogarnia całą naszą istotę, od najbardziej fizycznej tkanki do najbardziej duchowych poruszeń. Bez względu na to, czy się nam to podoba, czy nie, i bez popadania w skrajność freudyzmu, musimy powiedzieć, że płeć zabarwia mniej lub więcej, świadomie lub nie, cały nasz sposób zachowania się, od przeżyć rozrodczych aż do przeżyć teologicznych.

„Mężczyzną i Kobietą stworzył ich”.

Poświęcenie, oddające nas bezpośrednio Stwórcy i Zbawicielowi, wytycza w całokształcie naszych dążeń na linii istnienia dynamiczną oś Zjednoczenia, której wagę nie zamsze się dostrzega. Na ewentualne pęknięcia tej osi, na jej punkty zadraśnięć reagujemy żywiej: siła rozrodcza ma swoje prawa, swoje instynkty, swoją historię, wyobraźnia ma swoje obrazy, serce swoje nakazy i swoje racje. Ten prąd jednakże mimo swej różnolitości jest jeden i skierowany dobrowolnie do Boga, dąży do prawdziwego pojednania różnolitości.

Ślub doskonałej czystości, o ile pochodzi z jasnego i wolnego wyboru i opiera się na podstawowym zdrowiu fizycznym i psychicznym, przytwierdza życie płciowe do rozstrzygającego bieguna życia. Faworyzuje jego najbardziej dogłębny kierunek: oddanie się, zachowuje wyraźny i w najwyższym stopniu normatywny jedyny cel, przyświecający ostatecznie wszystkim przejawom męskości i kobiecości: miłość, która daje. U tych, którzy oddali Bogu-Miłości wszystkie siły kochania, tworzy się bardziej pochylony spadek nurtu życia, który dogłębnie nawadnia, prostuje bieg wody, powiększa wydajność, rozszerza siłę przyciągania na to wszystko, co może stać się wodą, stojącą, wodą martwą.

Krok po kroku, przy całej cierpliwości, jakiej żąda czas, mechanizmy ciała i wybory woli stają się coraz bardziej zgodne z sobą. Miłość Boga, uczucia ludzkie, emocje towarzyskie są coraz mniej porozrzucane, mniej związane z jednymi ze szkodą drugich, wszystko, co jest w nas wilczym głodem kochania i bycia kochanym ucisza się. Pod bezpośrednim działaniem magnesu jedynej miłości, której oddaliśmy się, grube tworzywo popędów, wielkich przyjaźni i małych wzruszeń, szlachetnych upodobań i przeciętnych pragnień, oczyszcza się i porządkuje. Od ogólnikowo religijnego lub po prostu społecznego opanowania instynktów zmierzamy do opanowania ludzkiego, scalającego i jednoczącego. Bez jakiejkolwiek połowiczności. Wręcz odwrotnie, scalona radykalnie siła miłości nabiera mocy i intensywności. Doznajemy wówczas tego, co niektórzy psychologowie amerykańscy nazywają kongruencją, zgodnością, mianowicie ową pełnej świadomości przeżywanego związku z innym człowiekiem pełni szczęścia osoby, która najbardziej zewnętrzne akty życia odczuwa jako wartości najbardziej wewnętrzne. – Tę zgodność między doświadczeniem, świadomością a komunikatywnością można oczywiście osiągnąć i bez rady ewangelicznej. Można ją także poważnie zakłócić przez niewłaściwe stosowanie rady. Ale jak długo ślub czystości doskonałej przeżywamy właściwie i wiernie, ułatwia on w sposób wyjątkowo skuteczny osiągnięcie wymienionych pozytywnych stanów duszy.

Zobaczmy, jak się te osiągnięcia krystalizują w spotkaniu ludzkim.

Ażeby zachować zdrowie sił miłości trzeba je kierować na zewnątrz, do kogoś drugiego. Widzieliśmy już na właściwym szlaku poszukiwań Królestwa Bożego, jak bardzo pascha serca uświęconego ślubem zakonnym sprzyja pełni, która każe nam znosić odległości, przyjmować, dawać, otrzymywać i uczestniczyć w płodności samego Boga. Podobnie dzieje się i z realizacją miłości. Miłość Boża, zwracając nas ku drugim, nie ma innego pola działania oprócz nas, mężczyzn i kobiet w stosunku do innych mężczyzn i kobiet. Obiecana tutaj nadwyżka ewangeliczna pojawia się w nurcie normalnej praktyki miłości, wzbudza w niej najbardziej ludzkie rezonanse.

 Możliwość przyjaźni

Łączność z kimś drugim można realizować w rozmaity sposób: może być ona pomocą przy dawaniu lub przy przyjmowaniu, może być pomocą osobistą lub współpracą /co wystarczyłoby może do stworzenia pewnego typu stosunków ludzkich/ w dziele wspólnym. Osiąga jednakże swój pełny wyraz tylko wtedy, kiedy jest bezinteresowna i darmowa, kiedy słowo „jedność” oznacza wartość pozostającą poza jakąkolwiek oceną ścisłą, poza wszelką wyraźną motywacją. Wystarczy wtedy powiedzieć: „…bo to był on, bo to byłem ja”.

Ożywiani chęcią dawania my, zakonnicy, możemy dostrzegać i zamierzać w odniesieniu do drugich tylko jeden, najbardziej narzucający się aspekt daru, tzn. pomoc. Gorliwość, wielkoduszność, skwapliwość do usług, świadomość tego, co Bóg nam daje i powierza z myślą o innych, pobudza nas bez wytchnienia do nawiązywania łączności z bliźnim, w którym z reguły widzimy potrzebującego pomocy. Albo znów – ruch odwrotny, ale tego samego rodzaju – żądni spełnienia się obfitych obietnic, związanych z naszym powołaniem, przejęci wieczną potrzebą doskonalenia się, wychodzimy do ludzi z myślą o otrzymywaniu.

To wszystko prowadzi nas do trochę za wąskiej idei oddania się. Włączeni w system dawania i otrzymywania zobowiązaliśmy się do bardziej radykalnej postawy opatrzonej znakiem darmowości i stuprocentowej wzajemności, w której oddanej usługi nie wpisuje się do rachunku, ponieważ traktuje się ją jako nieustanną wymianą komunijną. Obracamy się wtedy w sferze przyjaźni.

Czy całkowita przynależność do Chrystusa przez ślub czystości doskonałej zawiera w sobie ludzką przyjaźń, wartość, zaliczającą się sama przez się do dziedziny celów? Czy pielęgnowana zazdrośnie przyjaźń z Bogiem da się pogodzić z przyjaźnią ludzką?

Powiedzmy na wstępie, że wyrazu „przyjaźń” należy używać świadomie na właściwym poziomie. Oznacza on nie pierwszy odruch sympatii, ani poryw zmysłowego entuzjazmu, lecz najwyższą wartość uczuciową ludzkiego życia.

Przyjaźń nie jest nigdy więc improwizacją. Przypomnijmy sobie zdanie antycznej Mądrości: „Aby się uważać za przyjaciela kogoś, trzeba najpierw zjeść z nim beczkę soli”. Zjeść beczkę soli! To dużo, nawet dla dwóch. Gdyby w jednym życiu znalazły się dwie, trzy osoby, z którymi można myśleć głośno, byłby to wspaniały sukces. Przyjąć jest rzadką rzeczą w każdym życiu ludzkim, a tym bardziej w każdym życiu poświęconym Bogu.

A zatem nie może być ona sprawą początkujących. Miłość Boga i bliźniego musi naprzód stoczyć walkę w nas i po zaciekłym boju zdobyć w naszym sercu miejsce na tyle obszerne, ażeby miłość Boża i przyjaźń ludzka mogły bez przeszkód złączyć się w jeden nurt.

Królestwo Boże jest podobne do ziarna gorczycy. Musi się ono stać wielkim krzemem, by mogły na nim siadać ptaki niebieskie. Aby udźwignąć ciężar przyjaźni, miłość teologiczna musi przekroczyć stadium rozwojowe małej roślinki, zbyt jeszcze słabej i zbyt łamliwej.

Nie myślmy, że przyjaźń jest możliwa jedynce na wysokim szczycie życia religijnego. Zdarza się czasem, że pojawia się już w czasie mozolnej wspinaczki ku szczytom. W pewnych trudnych okresach wzrastania spotykamy nierzadko kogoś, kogo obecność podziała na nas jak ognisko w schronisku, w kim miłość Boga i ludzi może znaleźć lub odnaleźć światło, ciepło, podnietę. Bez tej obecności ludzkiej miłość Boża mogłaby nie dojść do nowego rozbłysku, do wiosny … Może zdarzyć się równie dobrze, że napotkana pomoc dąży do głębokiej komunii w trybie uproszczonym, w którym już się nie mówi drugiemu: dziękuję, ponieważ wzajemność nie wymaga dziękuję: jest ona stała, stale zanurzona w miłości. Oto kraina przyjaźni.

Że w pewnej sytuacji przyjaźń oznacza pomóc, z tego nie wynika, że przyjaźń sprowadza się do roli środka, nawet w przypadku, gdy ułatwia nam danie odpowiedzi na miłość Boga. Przyjaźń jest zbyt wielką wartością, by mogła kiedykolwiek stać się zwyczajnym narzędziem. W rzeczywistości przyjaciel, towarzysz pielgrzymki, jest żywym sakramentem naszego własnego tworzenia się. Przyjaciel to nie żaden przedmiot, którym można posługiwać się jak narzędziem. Jest podmiotem, jest sam sobą. Jednoczy się jednak z innym podmiotem, mianowicie ze mną, i dzięki tej komunii w inności odzwierciadla mnie, rozjaśnia, mówi, czym już jestem, oznajmia, czym jeszcze nie jestem. Potrzebny mi jest jako drugie moje ja, stawiające wyższe wymagania niż pierwsze moje ja.

I odwrotnie, ten, komu świadczy się pomoc, zawsze tak czy inaczej staje się dla nas pomocą.

Na wszystkie sposoby i we wszystkich przypadkach trzeba podtrzymywać przyjaźń przez wymagającą miłość, która nas, poświęconych Bogu, przynagla z większą natarczywością niż kogokolwiek z żyjących w innym stania. Będzie to najlepszy sposób, by przyjaźń stała się i pozostała sobą: będzie się w ten sposób lepiej broniła przed wszelkim zboczeniem /bezceremonialnością, wygodnictwem, egoizmem/, pogłębi akcent prostoty i ostrożności, zachowa lepiej rezerwę, powstrzymującą każdego przed zbytnim zbliżeniem się do cudzego „progu”. „Nie wiem, czy moglibyśmy jeszcze zataić coś przed sobą …” Będzie codziennie bogatsza o lepszą obecność drugiego człowieka przed Bogiem.

Trzeba będzie również przyjąć ją jako całkowicie darmowy dar, zesłany nam przez Boga i pozostawiający nas bardzo ubogimi i bardzo wolnymi. Ty chciałeś ofiarować im ten klejnot. Nie muszę ci tłumaczyć, że niczego sobie nie zostawiam. Wręcz przeciwnie. I nie wbrew tej przyjaźni, lecz właśnie dzięki niej kocham Ciebie więcej i kocham więcej innych. Kochać Ciebie i kochać tę istotę, którą Ty Sam umieszczasz w sercu miłości, jaką żywisz do mnie, jest naprawdę jedno i to samo, Panie. „Ten podarek, który trzymam w swoich rękach, pozostaje nadal w rękach Twoich”.

Tutaj, więcej niż kiedykolwiek, trzeba lojalnie poddać się naciskowi pytań, które postawiliśmy co do samotności, zawartej w naszym poświęceniu[26].

Trzeba dużo delikatności, aby tego daru Bożego nie zwichnąć ani wypaczyć, aby z podniety stał się przykrywką, abyśmy pod słowem „przyjaźń” nie umieszczali przemycanego towaru, lecz prawdę miłości ewangelicznej, lub przynajmniej byśmy nie byli skłonni odbudowywać w przyjacielu ponętnego pośrednictwa typu małżeńskiego i rodzinnego, którego na żądanie Boga zrzekliśmy się przez ślub czystości doskonałej.

Jednym słowem, przyjaźń, przy spełnieniu wszystkich postawionych wymagań jest możliwa w takim życiu jak nasze, nawet wówczas, gdy w grę wchodzi tylko przyjaźń poddana zasadzie krzyża więcej, niż gdziekolwiek.

Oszem, przyjaźń nie tylko jest możliwa. Serce przyjaźni rozszerza się w atmosferze miłości teologicznej, stale oczyszcza się i dlatego przyjaźń jest jakby naturalnym głosem czystości, jest najczystszym znakiem spełnionego poświęcenia. Nie jest ustępstwem na rzecz słabości, lecz wspaniałym dowartościowaniem potęgi kochania; jest Izaakiem zwróconym Abrahamowi; jest owym „stokroć więcej” przyrzeczonym tym, którzy porzucili wszystko; jest owocami pełni.

Serce rzeczywiście opanowane przez miłość Boga i ludzi zna zazwyczaj bardzo dobrze ogromną potrzebę przyjaźni. Mężczyźni i kobiety jaśniejący większym lub mniejszym blaskiem świętości są tu przekonywującym dowodem.

Cóż dziwnego, że kiedy tylko Bóg natrafia na serce wolne, szlachetne, przejrzyste, przelewa doń obficie miłość, która tak pokornie wypowiedziała się w Jezusie Chrystusie?

Cóż dziwnego, że miłość, z natury nie statyczna, uosabia się w konkretnych istotach, które nie zagarniają jej tylko dla siebie, lecz skierowują jeszcze potężniej ku Bogu i ku ludziom. Czy taka przyjaźń nie jest znakiem człowieczeństwa przepojonego łaską? Czy nie jest podobna do aktu wcielenia i odkupienia? Czyż nie jest wypędzaniem demona obojętności świętych ogólników, zagrażającego każdemu poświęconemu sercu? Kochać cały świat – tak, ale pod warunkiem, że nie będzie to oznaczać, że się nie kocha nikogo. Otwarte stopniowanie przyjaźni jest gwarancją prawdy, zdrowia i ciepła, którym ożywiamy powszechność swojej miłości.

Mężczyzna i kobieta

Należy w tym miejscu dotknąć sprany istotnej. Jak się rzecz ma z przyjaźnią między mężczyzną a kobietą w świetle ślubu czystości doskonałej? Spróbujmy dać na to odpowiedź.

Mężczyznę i kobietę stworzył Bóg, aby się dopełniali, aby kontynuowali razem dzieło stworzenia zaczęte przez Niego. Dzieło odkupienia jest samo w sobie niezależne od realności życia płciowego. „Nie ma już mężczyzny ani kobiety”, mówi św. Paweł /Gal 3,28/. W pewnym sensie, nowe, przyniesione przez Chrystusa życie zniosło różnicę płci, tak jak zniosło różnicę rasy /„Nie ma więcej Żyda ani Greka”/ czy klasy /„nie ma już niewolnika, ani człowieka wolnego”/. Ślubowane dziewictwo zapowiada stan, w którym nie będzie już problemu małżeństwa /Mt 2,30/. Lecz rzeczywistość ostateczna, tak wyraźnie zapowiedziana przez ślub czystości doskonałej, nie zmienia w niczym stanu pielgrzymów. Na ludzkiej drodze, którą idziemy, rada Chrystusowa ewangelizuje, a nie angelizuje. Jest ona częścią zbawczego dzieła, które przemienia nas dzieci Boże, lecz dzieci Boże pozostają nadal członkami rasy, warstwy społecznej, pozostaję mężczyznami i kobietami. Przeżywają na ziemi filiację Bożą i włączają element męski i kobiecy w pracę i we współpracę dla Królestwa niebieskiego, jakie się buduje tutaj w tym właśnie czasie.

Tak się rzecz przedstawia, jeśli chodzi o zakonników i zakonnice.

Ogół ich, nieoswojony z rzeczywistością płci przeżywa swoje poświęcenie jako systematyczne oddalenie się od przeciwnej płci; nie wie nawet, że czystość doskonała jest bardzo realnym sposobem przeżywania głosu płci. Przez ślub zakonny zakonnik wyrzeka się aktualizacji siły rozrodczej, lecz to nie jest cała realność płci. Nie można wyrzec się właściwości, że się jest mężczyzną albo kobietą. W pogłębieniu każdej rozmowy czy współpracy człowiek zachowuje się jako mężczyzna lub kobieta, bez względu na to, czy zdaje sobie z tego sprawę, czy nie. Lepiej jednak zdawać sobie sprawę i przeżywać z całą świadomością pełnię rzeczywistości /męskiej, kobiecej, ludzkiej, boskiej/ spotkania.

Przychodzimy na świat, w którym mężczyźni i kobiety od samego dzieciństwa nie mają żyć w dwu oddzielnych sferach, lecz maję, z sobą współżyć, znać się, szanować, współpracować. Życie w Kościele nie może ignorować tego faktu. A jest to fakt szczęśliwy. Życie zakonne i apostolskie powoli, krok po kroku, lecz coraz więcej wprowadza zakonników i zakonnice we współpracę i podział odpowiedzialności z partnerami przeciwnej płci. Oschłość i skrępowanie albo odwrotnie zbytnia swoboda i brak rezerwy są wówczas w wielu dowodem niedojrzałości lub pozornej dojrzałości.

Uderza natomiast widok wysubtelnienia u mężczyzny, zakonnika lub nie, jakie może wywołać jasne i proste zachowanie się zakonnicy. Uderza również fakt, do jak wysokiego stopnia równowagi może dojść zakonnica, pracująca w środowisku męskim. Czy takie skutki są podejrzane i wynikają z braku czystości? Podejrzany byłby raczej ten, kto tak myśli. Nie jesteśmy oczywiście na tyle naiwni, by wierzyć poczciwemu dzikusowi J. J. Rousseau, lecz musimy wiedzieć, że, dla normalnego człowieka /tzn. zdolnego do normalnego rozwoju swej fizycznej i psychicznej natury/ i zdecydowanego przeżyć głęboko zakonne poświęcenie obecność przeciwnej płci jest właśnie normalna. Można nawet postawić pytanie, czy człowieczeństwo da się przepoić w pełni łaską bez nieskończenie dyskretnego a realnego spotkania mężczyzny i kobiety, czy kobieta nie jest konieczna do pełnego odkupienia mężczyzny, a mężczyzna do pełnego odkupienia kobiety, czy dzieło mężczyzny może być zupełne bez dotknięcia ręki kobiecej i odwrotnie.

Czy może się to posunąć aż do przyjaźni?

Tak, ale pod warunkiem, że będą spełnione ogólne warunki przyjaźni, obowiązujące przyjaźń w ramach życia zakonnego i, co ważniejsze, każdemu partnerowi będzie towarzyszyła świadomość różnicy uczuciowości męskiej i kobiecej, że nie tylko zmysłowość, lecz i sentymentalizm nie będzie miał głosu, że akcent będzie się kładło na pozytywną stronę spotkania, że spotkanie w końcu będzie się koncentrować na wspólnie wykonywanym dziele, na służbie Bogu, stwarzając w ten sposób związki twórcze wysokiej klasy.

Nie płacimy samymi słowami. Przyjaźń w prawdziwym i wielkim znaczeniu jest częściej osiągalna między osobami tej samej płci. Lecz jest możliwa i ta inna, jeśli Bóg zechce wystawić w niej swój i nasz rachunek.

Przychodzą na pamięć wybitne przykłady: Jan od Krzyża i Teresa z Awili, Joanna de Chantal i Franciszek Salezy …

Trzeba oczywiście przebyć długą i niebezpieczną drogę, zanim skutecznie osiągnie się zamierzony cel: ocalenie czynu męskiego i czynu kobiecego.

Wydaje się wszakże, że dojście do tego celu jest rekompensatą szczerze i wielkodusznie przeżywanego poświęcenia.

Umieszcza ono zakonnika lub zakonnicę w stanie podobnym do stanu obiecanego czystości małżeńskiej. Jest to normalne: nikt nie ma dyspensy od czystości. Zachowywana dziewictwie lub w małżeństwie czystość oznacza, jak widzieliśmy, tę samą rzeczywistość: przymierze między Bogiem a ludzkością. Przymierze śmiałe, ryzykowne, lecz pełne obietnic dla mężczyzny i dla kobiety. Oto w towarzystwie nowego Adama nowa Ewa, Dziewica Maryja. Żadna kobieta nie była nigdy taką małżonką, matką, siostrą czy też zwyczajną sąsiadką, jak ta „błogosławiona między niewiastami”.

Tym, którzy umieścili ciało i serce pod znakiem realizacji życia płciowego najwyższej klasy, nie jako przyjemności, lecz jako daru ze siebie, obiecane jest owo „stokroć”: dojrzałość ludzka, wieńcząca wspaniale ludzką naturę mężczyzny i kobiety, doprowadzające do rzeczywistego uświęcenia męskości i kobiecości.

Zjednoczenie człowieczej istoty wokół ofiarności, jak tego wymaga ślub czystości doskonałej, nie zaciera w nas różnic w przejawach osobowości. Czystość liczy się ze wszystkim. Niczemu nie przeczy, niczego nie skazuje na obumarcie. W bezpośrednim i jednoczącym wpływie bezinteresownej miłości wszystko w nas poddaje się władaniu łaski, nasza potęga miłości odradza się i przygotowuje nas na ludzkie spotkanie, przeżywane z cząstką świetlanej i płomiennej prawdy, jaką okazało Słowo w cielesnej postaci.

Miłość, która uświęca nasze serce, uświęca także i najwyższy jego skarb, przyjaźń.

OD POSŁUSZEŃSTWA DO TWÓRCZOŚCI

Kiedy szukanie Królestwa dojdzie do takiego punktu, że każe nam zrzec się wolności, wydaje się rzeczą nieprawdopodobną, że może jeszcze być „wzrost”. Bóg, który opanowuje nas głębiej, niż my sami, osiąga być może w ten sposób pozycję absolutnego Pana naszego życia, lecz niech się nam nie zdaje, że jest w tym i nasz jakiś rachunek. Z pewnością nasza wolność jest wówczas żywotna jak nigdy, ale czy jest to nasza wolność?

Nasuwa się tu, jak widzimy, pewne pytanie, na które odpowiedź naszkicowaliśmy przy omamianiu ubóstwa. Jeżeli sprowadzimy wolność do mienia bardzo nawet wybitnego, należy konsekwentnie powiedzieć, że proces wyzbywania się ogołaca nas z wolności skutecznie i całkowicie.

Wolność jednakże za bardzo wiąże się z istotą człowieka, aby można ją pojmować jako czyste i zwyczajne mienie. Wiele trudności rodzących się w ramach zakonnego posłuszeństwa wiąże się z pomieszaniem pojęć, w którym pomniejsza się wolność. Przybliżyć się do dojrzałości ludzkiej to przyjąć za coś daleko więcej, za oto dużo więcej, do którego wprowadza nas pascha Jezusa Chrystusa. Czyż i ona nie musi umrzeć, by wejść do chwały człowieka żyjącego życiem nowym?

Ewangeliczna rada posłuszeństwa, którąś my przeanalizowali, gwarantuje paschalną przemianę wolności, która przestaje być mieniem, aby się stać tym, czym jest.

Lecz czymże ona jest? 

Uwolnić naszą wolność

Zwróćmy uwagę na krótką definicję, która może nam pomóc do zorientowania się w gąszczu poglądów filozoficznych i do odszukania poglądu większości. Być wolnym – to, licząc się z daną sytuacją i wszelkiego rodzaju uwarunkowaniami, jakie nas ograniczają, być panem własnego aktu i ostatecznie w całości życia, być autorem samych siebie.

Wolność nie jest czystą spontanicznością, samowystarczalnością. Tym bardziej nie jest możliwością neutralizacji dobra i zła albo usytuowania się poza dobrem i złem. Taka wolność byłaby władzą pustą, nie przynoszącą nic pozytywnego konkretnej egzystencji. Nie byłaby wolnością osoby.

Wolność spełnia swoje zadanie w sytuacji określonej, na którą składa się pewna ilość danych. Te jednakże dane nie determinują absolutnie naszych reakcji. Są tylko kartami w grze. Jakiekolwiek byłyby te demony czy aniołowie, którzy toczą spory w naszych głębiach, jakakolwiek byłaby nasza „archaiczna” przeszłość, trwająca w tym wszystkim, czym jesteśmy, jakiekolwiek byłyby również naciski na nasze struny wewnętrzne i zewnętrzne, człowiek nie da się sprowadzić do kłębka kompleksów, ani do wiązki relacji ani do worka hormonów ani do robota.

Dzięki grze, powodującej chwiejność najcięższych determinizmów, istnieje możliwość nie ulegania naciskom sytuacji, wykorzystania danych warunków dla siebie, wypracowania projektów, które będziemy mogli wybierać i realizować.

Jest rzeczą możliwą – i to jest naszym zasadniczym powołaniem – przejść, używając języka Freuda, od „coś takiego” do „ja”.

I tu leży olbrzymie ryzyko źle pojętego posłuszeństwa zakonnego: powiększanie presji bezosobowego „czegoś”, sakralizowanie w momentach „nigdy” mojego „nad-ja”, nawet do rodzicielskiego posłuszeństwa z okresu dzieciństwa przez nadmierny rozrost i naiwną sakralizację autorytetu ojcowskiego, blokowanie zatem i zamrażania tego, co otrzymało wezwanie do przemiany, mnożenie wewnętrznych i zewnętrznych nacisków determinujących.

Wody żywe są wystarczająco silne, aby utorować sobie drogę wśród zbitych mas – to jest prawda i można odnotować wiele zwycięstw wolności Bożej w ramach istnień zakonnych, które miały dane wszystko po temu, żeby zamurować się w infantylizmie. Ale cud nie jest normalnym środkiem Bożych osiągnięć. Po pierwszym cudzie, jakim jest zmartwychwstanie Jezusa, Bóg wzbudza nas do życia, żeby się tak wyrazić, normalnie, przez codzienną akcję swego Ducha przy wtórze stałych czynników chrześcijańskiego, ludzkiego życia.

Zakonne posłuszeństwo odegra swoją rolę, jeżeli doprowadzi nas do śmierci tylko po to, by nas obdarzyć nowym życiem, by nas oddać z powrotem sobie samym według człowieka nowego i wolnego w Jezusie Chrystusie. Posłuszeństwo zakonne włącza wolność Boga w źródła naszej wolności, uwalnia Bożą wolność w nas, jak to już widzieliśmy, powinna więc normalnie biorąc zażegnać groźbę alienacji, ukrytą w każdym pośrednictwie ludzkim i powinno pozwolić rozwinąć wolność uświęconą łaską, wolność zbawioną.

W jaki sposób?

Rozwój osoby zawiera w sobie jeden stały, niewyłączalny czynnik: nie można mianowicie stać się w pełni samym sobą bez pośrednictwa drugiego człowieka.

Stosunek do innych jest integralną i istotną częścią składową pełnej i prawdziwej osobowości. Zakonne życie na siłę wprowadza moment drugich osób w każdą egzystencję. Jest nim nasza wspólnota, zakłócająca stale wygodnictwo, niszcząca małe ubezpieczenia, które sobie tworzymy.

Odgrywa ona swoją rolę pedagogiczną nieubłaganie. Pedagogia zbyt mocna dla niektórych, którzy dają się nią zgnębić lub którzy żyją lękliwym porównywaniem lub goryczkowym współzawodnictwem. Lecz kto cieszy się wystarczającym w zasadzie zdrowiem duszy, tego życie wspólne pobudza do czystego zarysowania własnej osobowości. Nieustanny związek z innymi pomaga wypełnić zadanie, poznać granice swoich możliwości, wzbogacić siłę wyrazu, jednym słowem spowodować dzięki grze grupy niebojaźliwe, odważne zaakcentowanie tego, czym się jest.

Lecz przede wszystkim posłuszeństwo zakonne poddaje nas pod wpływ przełożonych. Jedno z dwojga: albo ożywią w nas oni, w najgorszym razie, dawny, nieprzezwyciężony jeszcze konflikt między nami, a siłami opiekuńczymi w dzieciństwie; życie z takiego grobu może powstać tylko za pośrednictwem cudu. Albo odwrotnie i tak normalnie być powinno, przełożeni będą chcieli się przyczynić do uzdrowienia wszystkiego, co w naszym stosunku do autorytetu ojcowskiego było jeszcze chorobliwego. Objawiając nam wolę Ojca, która jest naszym pożywieniem, przywracają oni – a przynajmniej powinni przywrócić – pełne zdrowie naszemu sposobowi odnoszenia się do tego wszystkiego, co ma bliższy lub dalszy związek ze stosunkiem rodzicielskim, siedliskiem wielu podświadomych zaburzeń. Wplątani w braterską sieć wspólnoty, w której po to tylko są pierwsi, by służyć i to służyć ludziom dorosłym, z którymi dzielą pokorne poszukiwanie pełni miłości, przełożeni powinni mieć możność ułatwiania nam życia z akcentem świadomego, dobrowolnego wyboru w ramach ojcowskiego stosunku, który do tej pory mogliśmy przeżyć mniej lub więcej źle. Autorytet religijny, wyrażający konkretnie i pedagogicznie wolę Ojca, powinien więcej pomóc nam i dziele „zabijania Ojca”, niż jakiekolwiek nieuporządkowane wyzwalanie się lub rewolta, w której kryje się ryzyko pozostania na zawsze istotą niedorosłą.

Ufny, otwarty i bezustannie wymagający dialog łagodzi szorstkość, oswaja to, co tradycyjne wychowanie pewnego typu pozostawiło dzikiego i nieprzyswajalnego, wprowadza na światło to, co zepchnięto zbytnio w cień, rozwala tabu, upraszcza, rozjaśnia i pozwala na prawdziwą naprawę nas samych przez nas samych u korzeni wolnego bytu.

To, co nam często przeszkadzało w dojrzewaniu, to obecność w nas kogoś drugiego, który jednakże jest tym samym moim ja, ale ja udawanym, maskowanym, ukrytym. To ono powstrzymuje i wprowadza w błąd. Synowskie posłuszeństwo Jezusa Chrystusa w nas powinno przyczynić się do całkowitego odnalezienia w sobie prawdziwego „ja” przez „naszego Ojca”, który nas ożywia i nazywa nowym imieniem.

Nasi przełożeni nie mają odgrywać wobec nas roli terapeutów, lecz jeżeli będą wykonywać władzę w sposób subtelny, inteligentny, pokorny i prawdziwy, jeżeli będą usilnie starać się o przejrzystość, ułatwiającą nam styczność z żywym Bogiem, wówczas doprowadzą nas do uwolnienia się z naszej wolności.

Albowiem kochający Ojciec, od którego woli uzależnia nas posłuszeństwo na każdy dzień, po to tylko ogranicza związek swój z nami przez pośrednictwo ludzkie, aby nas więcej obdarzyć swoimi darami, a szczególnie darem podstawowym, jakim jest wolność.

Zakonnik nie jest istotą, której jedynym zadaniem jest dostosowywanie się do wytycznych danych przez Boga-Stwórcę a reprezentowanych przez przełożonych lub przepisy. Nie jest kimś, kto tworzy historię, której scenariusz napisany został z góry przez Boga lub jego rzekomych przedstawicieli. Zakonnik, jak każdy inny człowiek, jest stworzony na twórcę. Jego wolność jest inicjatorką twórczości, która z pewnością wywiera wpływ na niego, ale daleko więcej domaga się jego wpływu na siebie. Zakonnik, uznający Boga za swego Ojca, wzmacniający przez ślubowane posłuszeństwo związek z Ojcem, nie traci godności twórcy, owszem wznosi pod nią tym trwalszy fundament.

Wolność Boża i wolność ludzka nie rywalizują z sobą, jedna nie zdobywa tego, co druga traci. Stwórca stwarza nas wolnych. Jego wolność nie wkracza w sferę naszej wolności po to, by z nim konkurować, lecz umieszcza się u jej źródeł po to, by zbudzać i wzbudzać ją właśnie jako wolność, jako zdolność wyboru i inwencji. Przełożony zakonny, jednocząc się w nas z wolą Stwórcy, nie może chcieć czego innego, jak tylko tego, byśmy mieli wolę i byśmy ją mieli wolną.

Ułatwiając stale wkroczenie wolności Bożej w naszą wolność, nie niszczy naszej wolności, lecz pobudza, stawia przed rzeczywistością nie jak przed czymś już dokonanym, lecz jak przed czymś do dokonania. Pobudza nas do inwencji, do walki, do twórczości, albowiem odpowiedzi na powołanie nie daje się inaczej, jak tylko poprzez mozolną historię zadań wykonanych przez ludzi wolnych, dzieci Ojca Jezusa Chrystusa.

Wielka wolność dzieci Bożych, proklamowana przez św. Pawła, powinna w ten sposób znaleźć w zakonnym posłuszeństwie dodatkową gwarancję.

A może odwrotnie czujemy rzeczywisty lęk przed wybuchową siłą słowa wolność, jaka np. rozbłyska w listach do Galatów i Rzymian? Czy we wspólnotach braterskich, gdzie rozbrzmiewa Słowo Boże, gdzie sprawuje się Eucharystia, gdzie działa Duch Św., nie powinno się okazywać więcej „swobody”? Czy nasze zachowanie się zakonne nie jest zwarzone przez konformizm? Czy nie należymy do judaizujących?

Cóż to za zakonnik opóźniający Przymierze! Opóźniający przyjście Jezusa Chrystusa! Dziwmy się zaiste, że człowiek nowy wpływa tak mało na wzrost ludzkiej dojrzałości, że ścina w kryształ to, co powinno pozostać giętkie, wierne rzeczywistości, twórcze. 

U źródeł działalności twórczej

Zwróćmy uwagę na nowoczesne pojęcie twórczości.

Wprowadza ono w czyn głębokie natchnienie, pobudzające osobę do wyrażenia siebie w słodach i aktach, zgodnie z najbardziej własnym i nieujawnionym wnętrzem, zgodnie z całą prawdą i słusznością. Takie natchnienie nie osiąga od razu doskonałego wyrazu, musi się wykształcać stopniowo. I można powiedzieć, że wykształcenie się jest równocześnie przyczyną i skutkiem osobistego przejęcia na siebie woli Bożej, wytwarzającego, poprzez nieustannie doskonalącą się roztropność, prawdziwe posłuszeństwo.

„Na nic się nie przyda nawet wagon amunicji, jeśli nie na krzesiwa”, mówi jeden z amerykańskich psychologów.

Zakonnik, przeładowany zasadami, okryty zbroją posłuszeństwa, może pozostać bezczynny. Nie daje rzeczywiście z siebie nic – ani w dziedzinie modlitwy ani v dziedzinie czynu – jeżeli nie jest nastawiony na cel, zdolny narzucić człowiekowi cały swój wewnętrzny ładunek? Jest to możliwe tylko wówczas, gdy posłuszeństwo spełniane w ducha i prawdzie oddala zakonnika od nieosobowego funkcjonowania, a prowadzi do działania sprężystego i inteligentnego, odpowiadającego zmiennym wymogom rzeczywistości.

Zadaniem przełożonych i braci jest nie pozwolić człowiekowi się zmrozić, stać się płonnym drzewem figowym, by przede wszystkim nie pozwolić mu na ucieczkę. Jest to jeden z najdobitniejszych znaków niedojrzałości: ucieczka, w której odwracamy się tyłem do aktu twórczego. Można uciekać do wnętrza: z wyjątkiem kontrolowanego powołania życia kontemplacyjnego, należy z nieufnością odnosić się do żądań naszego wnętrza, wynikających z psychiki niezdolnej do konfrontacji z rzeczywistością, a czasem z subtelnego pragnienia wywyższenia siebie samego bez widocznego współzawodnictwa, bez dowodów w działaniu skutecznym. W większości wypadków wewnętrzne pragnienia w człowieku są głosem Ducha Św. wzywającego do nawrócenia się w miejscu, w którym jesteśmy, do pogłębienia tego, co się już przeżywa. Prawdziwego wnętrza dosięga się przez własne najbardziej twórcze akty. Są to akty, dostarczające naszemu światu wewnętrznemu prawdziwej rzeczywistości. Chyba, że nawiedza nas jakiś nierealny świat marzeń, który nas wyobcowuje.

Posłuszeństwo, któreśmy opisali, powinno nas ustrzec od ucieczki, która w pewnych momentach może kusić niektórych z nas. Posłuszeństwo jest przyjęciem woli Bożej, włączającej się w samo źródło naszych aktów nie po to, aby je wysuszyć i zniszczyć, lecz żeby im dostarczyć nowych soków żywotnych.

Nasi przełożeni i bracia prostują nieustannie naszą łatwo paczącą się i skarłowaciałą interpretację woli Bożej. Nie pozwalają na systematyczne sprowadzanie tej woli do naszych subiektywnych schematów. Przyczyniają się do realizacji całej jej pełni i znaczenia twórczego. Wola kochającego Boga, przyjęta poprzez wolę innych ludzi na wolę naszą, lepiej obdarza nas mocą stwórczą, jaką w sobie niesie. W tak przynaglających i po bratersku wymagających kontaktach z innymi nie możemy umniejszyć pragnienia Bożego. Przeciwnie, zachowujemy w nim całą wymagającą i przynaglającą nowość, a ono odnawia nas w nowych aktach.

Jest jeszcze jedna ucieczka przed twórczością, przed którą broni nas posłuszeństwo: aktywizm. Aktywista jest uciekinierem. Nie ucieka on do wnętrza, ani w górę, lecz na zewnętrz. Jest on pod wpływem wektora odśrodkowego. Z twórczości pozostała mu tylko karykatura, ponieważ jego akty nie mają głębokiego podłoża. Nie są one owocami dojrzałości. Swe źródła zakładają na jego powierzchni: zwyczajne zadyszki, nędzne czkawki, których nie można zahamować. Ponieważ nie pochodzę, z osobistego przebudzenia ani z woli twórczej, współistnieją raczej z wewnętrznym odrętwieniem.

Posłuszeństwo ma za zadanie wprowadzić nasze akty do źródła, zakorzenić je w woli Bożej, która wzbudza i orientuje naszą wolną wolę w głębi. Przełożeni i bracia dbają o to, byśmy nie szaleli, nie kruszyli się, nie rozpadali wewnętrznie. Bóg przez naszych starszych i młodszych braci poręcza nasze akty. Nie tworzymy sami jakiegoś dzieła, jakiegoś małego kącika w Królestwie, którego bylibyśmy śmiesznymi panami. Zgadzamy się, by działalność Boga stała się działalnością naszą. Tylko Bóg może budować Królestwo Boże. Wypada więc, aby do pracy, którą my wykonujemy, przystąpił On. Posłuszeństwo, łączące poprzez ludzkich pośredników swoje akty z inicjatywą Boga pozwala Bogu być autorem swego własnego Królestwa poprzez nas. Unikamy w ten sposób indywidualizmu, czyhającego na aktywistę nawet wówczas, gdy biega z zebrania na zebranie. Jesteśmy wyleczeni z gorączki, choć jednocześnie jesteśmy popychani więcej, niż kiedykolwiek, do działania, ale także lepiej wyposażeni, niż kiedy indziej, w to, czego wymaga działanie: w duszę głęboką, w tchnienie.

Pozostają oczywiście obowiązki. Przypomnijmy sobie jednak to, co powiedzieliśmy o prawie i o prawach. Być wolnym i prowadzić prawdziwie twórczą działalność to nie to samo, co poddawać się nie wiadomo jakiej spontaniczności potoku górskiego. Nie mieszajmy niezależności z autonomią. Wszyscy ludzie żyją w różnorakiej zależności i nie zawsze zdają sobie sprawę, która z nich jest najbardziej krępująca. My, zakonnicy z wolnego wyboru, poddajemy istotną moc swego życia pod zależność uznaną i chcianą. I ta zależność przynosi w końcu paradoksalny skutek: umożliwia nam nadawanie praw sobie samemu. I to się nazywa autonomią. Tak, autonomię, bo jeżeli posłuszeństwo dobrze spełnia swoją rolę, to powinno popychać mnie do najbardziej wewnętrznego centrum mojego ja, gdzie czynniki zewnętrzne schodzę, na plan drugi, gdzie najmniejszy mój akt woli zbiega się z twórczą, wolą Boga i korzysta zatem z Jego twórczej potęgi.

Poprzez wyrzeczenia się i akceptacje musi każdy przebyć stadia niedojrzałości. Dojrzałość osiąga się dopiero wówczas, gdy nieuniknione zależności przyjmujemy tak, że zasilają naszą autonomię. Afirmacja siebie zatem to wypowiedzenie „nie” wielu rzeczom, a szczególnie nierozważnemu pragnieniu niezależności, które nie pozwala nam na prawdziwą, autonomię.

Nie mogę doróść do nowego istnienia, jeśli nie wezmę w rękę twojego życia i swoich czynów, jeżeli nie uznam chcianej i ukochanej zależności za wartość pozytywną. Wówczas cały węzeł zależności wszelkiego rodzaju znajduje się w moich rękach, wszystko służy mi do osiągnięcia celu, wszystko stoi do mojej dyspozycji. Asceza instytucjonalna doprowadza mię do życia ascezą bieżących zdarzeń, posłuszeństwo zaś sprawia, że uznaję za swoje, tak, że staje się ona moim prawem, prawem miłości, która każe mi istnieć.

Wówczas wszystko streszcza się w prostocie, wszystko stapia się w bardzo potężny i bardzo trwały zapał ludzkiej istoty kierowanej bez komentarzy, albowiem owa własna „nadwyżka” nie jest żadnym kapturem budowli „duchowej”, lecz jego budowaniem. Wciela się ona w jedność naszego stawania się. Jest integralną częścią obietnicy.

BYĆ SOBĄ …

Jest faktem, że ledwie tylko zaczęła się szerzyć teologia „śmierci Boga”, gdy już pojawiła się filozofia „śmierci człowieka”. Do tego stopnia jest prawdą, że człowiek nie może znaleźć życia poza Bogiem żywym.

Otóż jest wielu mężczyzn i kobiet, którzy w gronie wielu innych ludzi doświadczają każdego dnia, w trudzie i w radości, że Bóg jest naprawdę żywy i ożywiający. Jak inni wierzący współcześni, i oni są powołani do przeżywania kryzysu demitologizacji. Jest to jednak dla nich kryzys wzrostu. Doprowadza ich jasno i zdecydowanie do Boga Pisma św., do Boga, którego uobecnia Kościół mimo swej ociężałości i nieprzeźroczystości, do Boga żywego, objawionego w Jezusie Chrystusie.

Jeżeli ci mężczyźni i te kobiety mają szczyptę złośliwości, nie mogę nie widzieć w całym tym niepokoju pewnej i to nie małej dozy niedojrzałości. Młodzieńczość jest okresem czarującym pod warunkiem, że się z niej wyrasta. W przeciwnym razie jej doskonałość młodzieńczości ogranicza się do negacji i do nieokreślonego porywania się na wielkie wzloty, które do niczego nie prowadzą.

Ale są również całkowicie przekonani, że czymś jeszcze gorszym jest starcze zasklepienie się, które boi się wszelkiej innowacji, boi się Ducha reformującego Kościół, aby mu dodać więcej ewangelicznego smaku.

Wątpić w Boga pod pretekstem wiary w człowieka nie jest wcale czymś lepszym, niż wątpić w człowieka pod pretekstem wiary w Boga.

Ci mężczyźni, te kobiety nie są wcale gorsi od innych. A w wielu dziedzinach są, nawet zdecydowanie gorsi. Lecz „oni wiedzą, komu zawierzyli”. Pewni są tego, że Bóg godzien jest trudu oddania Mu wszystkiego na progu wieku dojrzałego.

Żałuje jedynie, że tak jak cały Kościół od swoich nizin do szczytów, bardzo nie dorastają do tego, czym powinni być, że maję za dużo lęku, by być ubogimi, czystymi, posłusznymi, tzn. za dużo lęku, by kochać.

Zakonnicy i zakonnice przed długi czas uważali się za elitę. Obecnie wycofują się z tej pozycji. Zachowują jednak zdecydowaną odwagę myślenia, że ślubowanie rad ewangelicznych w odpowiedzi na łaskawe wezwanie Ducha nie tylko pozwala na skuteczniejsze szukanie Królestwa, lecz równocześnie prowadzi samo przez się do zadziwiających osiągnięć ludzkich.

Co może zostać, kiedy oddaje się wszystko?

Nic, odpowiedzą modrzy tego świata, lecz w tym nic, odpowie mądrość Ewangelii, ukrywa się i znajduje wielka, zasadnicza radość, że się nareszcie jest sobą.

Jean-Gabriel Ranquet OP, Conseils évangéliques et maturité humaiue, Deesclée De Brouwer 1968

Tłumaczone staraniem Kurii Prowincji Wielkopolsko-Mazowieckiej Towarzystwa Jezusowego, Warszawa 1970

Prawa zastrzeżone

[1]   Jest to sens etymologiczny hebrajskiego źródłosłowu anah, od którego pochodzi anawizm, ubodzy.

[2]   Por. przede wszystkim Łk 4,16, 8,22, Mt 11,4-5.

[3]   Łk 4,16 nast.

[4]   MT 11,4-5; Łk 7,22.

[5]   Mt 5,3, 4, 6; Łk 6,20-21.

[6]   Wykręty pojawiają się w całkiem realnych przypadkach solidarności i podziale odpowiedzialności … między członkami zgromadzenia a najskromniejszymi laikami, zatrudnionymi w domu. Ci właśnie nie powinni być na usługach zakonników czy zakonnic, wszyscy, laicy i zakonnicy, winni być przeznaczeni do usług społecznych, dla których dom został zorganizowany.

[7]   Refleksje te należy rozciągnąć na cała wspólnotę.

[8]   Por. dok. Soborowe.

[9]   Należałoby tutaj zaakcentować różnicę, która przyciąga obecnie uwagę teologów, między ślubem czystości doskonałej, a właściwym „celibatem kościelnym”. Wymagania ich są w zasadzie identyczne, ale często podkreśla się, że ślub ma na celu rozwój osobowości w atmosferze przyjaźni z Bogiem, celibat jest usprawnieniem „sługi”, kapłana posłanego do posługi swoim braciom. Bez wdawania się w polemikę chcemy zaznaczyć, że ślub czystości doskonałej nie ogranicza się do stosunku: Bóg i ja. Ślub bardzo mocno, wręcz decydująco wpływa na jakoś służby w Kościele tych, którzy go składają.

Charyzmat zakonności nie jest jako taki charyzmatem posługi, ale tak, jak nie można oddzielać miłości Boga od miłości bliźniego, tak nie można oddzielać pielęgnacji serca w akcie wyłącznego oddania się Bogu od pielęgnacji serca w całkowitej ofierze dla innych. Odwrotność jest również prawdziwa: tylko w wypełnianiu funkcji kościelnej kultywuje kapłan przyjaźń z Chrystusem. Nauka Soboru Watykańskiego II opowiada się zdecydowanie za jednością. Nie obstawajmy zatem przy różnicy i mówmy, że chodzi tu raczej o sprawę akcentu: czystość doskonała kładzie mocniejszy akcent na osobistej przyjaźni z Bogiem i w ten sposób zabarwia naszą ludzką posługę dla ludu Bożego. Celibat kapłański kładzie mocniejszy akcent na posłudze dla ludu Bożego i nie zabarwia osobisty stosunek przyjaźni z Bogiem. Lecz w jednym i drugim wypadku wchodzi w grę cała dziedzina miłości.

[10]  Por. Mk 1,27; Mt 8,27; Mk 4,41; Łk 8,25 itd.

[11]  Komentarz do 8 r. Listu do Rzymian.

[12]  Przeciwstawność tych dwóch słów należy brać absolutnie, a nie w kontekście każdego z nich.

[13]  Św. Tomasz z Akwinu w Sumie Teologicznej /IIa-IIae, 186, 8 ad Ium/ uznaje to pośrednio, gdy pisze: „Rada posłuszeństwa zawiera się w wezwaniu Chrystusa, aby iść za Nim”.

[14]  Zwłaszcza gdy człowiek jest zarazem kapłanem i zakonnikiem.

[15]  Porównać w tym względzie Eucharystię i Namaszczenie chorych.

[16]  W cytowanym już Dekrecie uderza duże znaczenie przypisywane kapitułom, radom i jeszcze szerzej „uczestnictwu wszystkich podwładnych … w trosce o dobro całej wspólnoty” /§ 14/.

[17] Rola wspólnoty i każdego z jej członków /tak przełożonych, jak podwładnego /zobowiązuje coraz bardziej do stawiania coraz większych wymagać przy przyjmowaniu do nowicjatu. Im więcej do głosu dochodzi wspólnotowy rys posłuszeństwa, tym mniej dają się pogodzić z życiem zakonnym braki obciążające wiele wspólnot obecnych.

[18]  I tak, w Konstytucji dogmatycznej o Kościele, szczególnie w 43, 44, 45, 46 i w Dekrecie o przystosowaniu i odnowie życia zakonnego, szczególnie § 5, 6 i 8.

[19]  W zbiórce dokumentów soborowych zwróćmy uwagę na doniosłe w tym zakresie Motu Proprio „Ecclesiae Sanctae” z 6 sierpnia 1966 r. /d. C. Nr 1477, z 4 września 1966 r./.

[20]  Dekret o przystosowaniu i odnowie życia zakonnego, § 14.

[21]  Jest to wyrażenie św. Tomasza z Akwinu.

[22]  Jakżeż często nasze pojęcia o Opatrzności Bożej zdaję się ignorować konieczny udział odpowiedzialności ludzkiej.

[23]  „Ślub posłuszeństwa zakonnego obejmuje i służy całemu życiu ludzkiemu. W tej płaszczyźnie przysługuje mu pewna uniwersalność, choć nie rozciąga się on na każdy akt poszczególny. Niektóre z nich nie są aktami religijnymi, ponieważ nie odnoszą się do dziedziny miłości Boga i bliźniego … a zatem nie podpadają ani pod ślub ani pod posłuszeństwo” /Św. Tomasz, Suma Teologiczna, IIa-IIae. 186, 5 ad 4/.

[24]  Dla ścisłości należy zauważyć, że zysk pojawia się znów w ekonomii marksistowskiej mniej lub więcej wstydliwie, lecz z konieczności.

[25]  Na podobieństwo trylogii kantowskiej, analizowanej przez Pawła Ricoeur: mieć, być wartym, móc.

[26]  Przypomnijmy sobie te pytania:

– Czy chodzi o miłość-daje czy o miłość-która-bierze?

– Czy wszystko w tej przyjaźni może wytrzymywać wzrok Jezusa Chrystusa i sprzyjać mojemu spojrzeniu na Niego?

– Czy jestem na tyle lojalny, by poddać tę przyjaźń pod czyjś osąd?

 

Archiwum KWPZM

SERWIS INFORMACYJNY KONFERENCJI WYŻSZYCH PRZEŁOŻONYCH ZAKONÓW MĘSKICH W POLSCE

Ta strona korzysta z ciasteczek aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie. Zgoda