Home WiadomościZe Świata Miała zginąć – żyje dzięki Męczennikom z Pariacoto

Miała zginąć – żyje dzięki Męczennikom z Pariacoto

Redakcja

Rozmowa z Aną Marią Lourdes Valverde Cueva, pochodzącą z Pariacoto i mieszkającą obecnie w USA.

To niezwykłe, że możemy spotkać się tutaj, w Newark, podczas rekolekcji i spotkania z męczennikami z Pariacoto.

Tak, to niesamowite! Gdy tylko dowiedziałam się, że przyjechaliście z relikwiami naszych Ojców do USA, od razu pomyślałam, że ja także muszę przyjechać do Newark i pomodlić za ich wstawiennictwem. Przyjechałam więc tutaj ze swoją młodszą córką. Starsza, choć bardzo chciała, nie mogła do nas dołączyć, bo akurat w ten weekend pracuje.

Proszę powiedzieć coś o sobie.

Nazywam się Ana Maria Lourdes Valverde Cueva. Pochodzę z Pariacoto, ale od roku 1993 mieszkam w USA, obecnie w stanie Maryland. Cała moja rodzina dobrze znała ojca Michała i ojca Zbigniewa. Moja siostra, Maria Ines Valverde Cueva, należała do młodzieżowej grupy parafialnej, którą opiekował się o. Michał. Siostra wraz z mamą nadal żyje w Peru i nadal związane są blisko z parafią w Pariacoto.

Jakie jest Pani najbliższe sercu wspomnienie o błogosławionych misjonarzach? Czy przypomina sobie Pani jakiś szczególny moment, który zapadł w jej pamięć?

Ojca Michała zapamiętałam przede wszystkim jako kapłana szczerze oddanego pracy z dziećmi. Pewnie dlatego, że tę posługę wykonywał z pasją i poświęceniem. Noszę w pamięci taki obraz, jak stoi uśmiechnięty na placu przed kościołem parafialnym (Plaza de Armas) w Pariacoto, a wokół niego tłoczy się grupa pięćdziesięciu, sześćdziesięciu dzieciaków…

Słyszałem, że bł. Michał uczył dzieci nawet polskich piosenek religijnych?

O tak, ale nie potrafię zaśpiewać niczego po polsku. Do tej pory pamiętam jednak taką wesołą piosenkę, którą o. Michał lubił śpiewać na wycieczkach. Proszę mi pozwolić, że zanucę: Caminando por un bosque con un lobo me encontré, como no tenía nombre yo de Shela me acordré, o Shela qué fea eres tú, con tu cara de elefante y tus patas de avestruz(Idąc przez las spotkałam wilka a ponieważ nie miał imienia pomyślałam o Sheli. O Shela, jakaś ty brzydka z twoją twarzą słonia i nogami strusia” [tłum. o. Jacek Lisowski]).

Ojciec Michał grał też na gitarze i był wspaniałym nauczycielem religii. Gdy w naszej rodzinie o nim rozmawiamy, to wspominamy także wycieczki, na które zabierał młodzież. On bardzo kochał Huaraz i często powtarzał, że góry i tamte jeziora przywołują wspomnienie okolic, gdzie się urodził i wychował. Kiedyś chciałabym polecieć do Polski i zobaczyć osobiście miejsca, skąd pochodzili o. Michał i Zbigniew.

A jakie ma Pani wspomnienie o bł. Zbigniewie?

Jego zapamiętałam przede wszystko jako kogoś, kto pomagał chorym. Panowała wśród ludzi taka opinia, że jak on przyjdzie z tą swoją torbą i poda ci lekarstwo, to choremu od razu się poprawi. Ponadto ojciec Zbigniew miał zwyczaj modlenia się nad chorymi i zachęcał nas do modlitwy w intencji każdego chorego. Dlatego także teraz wielu modli się za jego wstawiennictwem o powrót do zdrowia, zgodnie zaświadczając, że bł. Zbigniew pomaga im również dzisiaj.

Chciałabym też podzielić się osobistym doświadczeniem, jakie przeżyłam niedawno tutaj, w USA. Mieszkam obecnie na wsi, w stanie Maryland. Pewnego wieczoru, a właściwie nocą, bo już było ciemno, prowadziłam samochód, przejeżdżając przez dość spokojne miasteczko, spokojną drogą, praktycznie bez aut. Nagle, na drodze z ograniczeniem prędkości do 30 mil/h pojawił się z boku samochód, pędzący w moim kierunku z prędkością ok. 70 – 80 mil/h. Działo się to tak szybko, że nie byłam w stanie nic zrobić, ani zwolnić ani przyspieszyć, więc uderzył we mnie z całym impetem. Pamiętam jednak, że nagle, gdy zobaczyłam, jak rozpędzone auto zbliża się do mojego samochodu, nie wiadomo skąd pojawiła się w mojej głowie myśl: Ojcze Michale i Zbigniewie, ratujcie mnie! Właściwie to krzyknęłam w ten sposób, wzywając ich na pomoc. Potem pamiętam tylko, że otworzyłam oczy i nie widziałam niczego poza tym, że siedzę w kompletnie zniszczonym samochodzie. Chwilę potem podbiegł do mnie jakiś mężczyzna, który z przerażeniem w oczach zobaczył mnie, płaczącą, i zapytał, jak się czuję. I po chwili, patrząc na mnie, dodał: Nie mogę uwierzyć, że nic Ci się nie stało! Potem przyjechała policja i każdy powtarzał to samo, że to jakiś cud. Zabrano mnie jednak do szpitala, ale i tam stwierdzono, że naprawdę nic mi nie jest. Prześwietlano mnie, szczegółowo badano i nic. Absolutnie nic! Karoseria mojego samochodu została zupełnie zniszczona, wszystkie szyby powypadały, a ja cała i zdrowa!

Dlatego, gdy tylko przeczytałam w internecie, że przylatujecie do Stanów Zjednoczonych, postanowiłam przyjechać do Newarku, by pomodlić się przy relikwiach naszych Ojców, podziękować im i raz jeszcze prosić ich błogosławieństwo, bo pamiętam też, jak ojciec Michał zawsze wołał do mnie, bym przynosiła na rękach do błogosławieństwa moją maleńką siostrzenicę. Więc i teraz przyjechałam tutaj z moją córką i cieszę się, że mogę także opowiedzieć o cudzie, jaki wydarzył się w moim życiu. 

To naprawdę niezwykłe doświadczenie, do którego pewnie jeszcze wrócimy, bo nasze Biuro Promocji Kultu zbiera wszystkie świadectwa dotyczące naszych błogosławionych braci. Tymczasem w tym roku obchodzimy 5. rocznicę ich beatyfikacji. Mija też 29 lat od ich męczeńskiej śmierci.

Tak, to już tyle lat…

Pamięta Pani ten sierpniowy dzień lub wieczór, gdy zginęli?

Tego nie da się zapomnieć, choć w mojej pamięci pielęgnuję przede wszystkim wspomnienie o ich wielkiej miłości do nas. Oni naprawdę kochali Peru a szczególnie Pariacoto i tych, do których dojeżdżali z misyjną posługą. Nie mogę też zapomnieć, że nie udało się ich przekonać, by dla własnego bezpieczeństwa wyjechali wtedy z Pariacoto. Terroryści przecież ostrzegali ich, pisali, że ich zabiją! Niektórzy ludzie z Pariacoto także przychodzili i mówili im o tym. Pytali i namawiali: Dlaczego nie chcecie wyjechać? Jest coraz groźniej, wyjedźcie, choćby na jakiś czas, dopóki to wszystko się nie uspokoi. Potem wrócicie… Ojcowie jednak odmawiali. Mówili krótko: Nie. Zostajemy. Jak się nam coś stanie, chcemy byście nas tutaj pochowali. O tym jednak dowiedziałam się dopiero po ich pogrzebie. […]

To było straszne, gdy dowiedzieliśmy się o ich śmierci. Pamietam, że wszyscy płakaliśmy i krzyczeli z bólu oraz poczucia bezradności. Nie sposób było pogodzić się z tym, że nie mogliśmy im pomóc, że nie było, jak ich obronić! Niektórzy mówili, że gdybyśmy mieli broń, walczylibyśmy i nie dopuści do ich zamordowania. Rok wcześniej policja opuściła jednak posterunek w Pariacoto i przeniosła się do innej miejscowości z obawy przed zamachami, bo terroryści zaatakowali wtedy policjantów w naszym miasteczku i wysadzili budynek, gdzie stacjonowali.

Tego wieczoru, 9 sierpnia, chciałam zatelefonować i poszłam do budynku, gdzie był telefon. Pamietam, jak stałam w małej grupie kobiet i kilku mężczyzn, gdy samochód z terrorystami pojawił się w miasteczku.

Przez moment myśleliśmy, że to policja lub wojsko, bo ubrani byli w mundury i przyjechali wojskowym autem. Jeden z mężczyzn, który pełnił u nas urząd gubernatora, podszedł do kogoś z przybyłych i powiedział do mężczyzny, który wyglądał na oficera: Jefe (szefie), czekaliśmy na was. Ten zaś odpowiedział. Nie jestem żadnym „Jefe”! „My jesteśmy compañeros (towarzyszami)! Na całe szczęście chyba nie zrozumiał lub nie skojarzył, kim był pytający, bo gdyby go rozpoznali, zapewne zostałby aresztowany a potem zastrzelony, podobnie, jak burmistrz Pariacoto. Mnie także, wraz z innymi kobietami, puścili wolno. Kazali tylko milczeć (dosł. „zamknąć gębę”) i wracać szybko do siebie. Niosłam wtedy na rękach moją zaledwie jednoroczną córkę i szybko, nie czując kamieni pod nogami, pobiegłam do domu. Pamiętam, jak bardzo się bałam, wszędzie było strasznie ciemno. Po drodze zobaczyłam tylko światełka latarek i grupę może pięciu uzbrojonych mężczyzn przed domem burmistrza. Chcieli wejść do środka. Wszystko jednak toczyło się bardzo szybko. Przestraszona wpadłam do domu i krzyknęłam: Terroryści są tutaj! Moja siostra, która wróciła tego dnia z Huaraz, z wycieczki z ojcem Michałem, powiedziała, że wybiera się na Mszę Świętą do kościoła. Mówiliśmy jej, że to raczej niemożliwe, skoro terroryści są w pobliżu, ale, prawdę mówiąc, nikt z nas wtedy nie myślał, że terroryści mogą wejść do kościoła czy klasztoru. Ludzie mówili, że przyjechali po burmistrza, więc do głowy nam nie przyszło, że mogą aresztować naszych duszpasterzy. Jak już wspominałam, dzisiaj wiemy, że Ojcowie otrzymywali listy w pogróżkami, ale my wtedy o tym nie wiedzieliśmy. Ojcowie nigdy nam o tym nie mówili. Pewnie nie chcieli, byśmy żyli w strachu. Tego wieczoru więc byliśmy przekonani, że raczej nic im nie zagraża, a już na pewno nie to, że mogą ich zabić. W każdym razie moja siostra wraz z innymi młodymi ostatecznie poszła do kościoła, ale nie mogła wejść, bo terroryści otoczyli teren i już nikogo nie wpuszczali. Jeden z chłopców, widząc, że uzbrojeni ludzie dobijają się do klasztoru, chciał uderzyć w dzwony, ale ktoś go powstrzymał. Pamiętam, że jedynymi światłami w tych ciemnościach były lampy przy kościele. Poza tym wszędzie było straszliwie ciemno i nikt nie wiedział, co robić, jak się zachować. To był czas terroru…

Nie wiem, czy słyszała Pani o inicjatywie, która zrodziła się w środowisku czcicieli Męczenników z Pariacoto, o nazwie „Krucjata przeciw terroryzmowi.” Tę inicjatywę pobłogosławił sam papież Franciszek i włącza się w nią coraz więcej wiernych, przekonanych o skutecznym wstawiennictwie błogosławionych Zbigniewa i Michała.

Słyszałam o tej inicjatywie i ja także wraz z wieloma osobami w Peru wierzę, że to właśnie nasi Ojcowie powstrzymali falę terroryzmu w naszym kraju. Przecież wkrótce po ich śmierci aresztowano Abimaela Guzmana a najwyższe szefostwo i wielu członków Sendero Luminoso znalazło się także z więzieniu. Wcześniej przez wiele lat żyliśmy w Peru sparaliżowani strachem przed zamachami bombowymi, w ciągłej niepewności i obawie przed utratą życia. Z takim zresztą doświadczeniem opuszczałam moją ojczyznę i gdy znalazłam się tu, w USA, moją codzienną modlitwą było błaganie o pokój i normalne, w miarę bezpieczne życie.

Teraz w Peru – Bogu dzięki – jest również bezpiecznie. Także w Pariacoto…

Bo Oni tam są! Ellos están aquí…, śpiewają ludzie i każdy odbiera tę Ich obecność jako prawdziwe błogosławieństwo.

Kiedy ostatni raz była Pani w Pariacoto?

W ubiegłym roku.

Podoba się Pani sanktuarium Męczenników?

O tak, zawsze odwiedzamy groby naszych Ojców i wraz z mamą przynosimy tam kwiaty. Regularnie też posyłam mojej mamie pieniądze na kwiaty, by zanosiła je do kaplicy. Chcę mieć pewność, że zawsze są tam kwiaty! Jak tylko mogę składam też ofiary na rozbudowę kościoła w Pariacoto. Widziałam ostatnio nowy dach na naszym kościele, który staje się coraz piękniejszy.

Bardzo dziękuję za rozmowę i złożone świadectwo. Niech Pan Was błogosławi i strzeże za wstawiennictwem błogosławionych Męczenników!

rozmawiał i tłumaczył Jarosław Zachariasz OFMConv

Za: www.franciszkanie.pl

SERWIS INFORMACYJNY KONFERENCJI WYŻSZYCH PRZEŁOŻONYCH ZAKONÓW MĘSKICH W POLSCE

Ta strona korzysta z ciasteczek aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie. Zgoda