Home WiadomościZe Świata S. Francesca Ratajczak: Dzieci listy piszą… w ugandyjskim obozie “Bidi Bidi”

S. Francesca Ratajczak: Dzieci listy piszą… w ugandyjskim obozie “Bidi Bidi”

Redakcja

– Dzieci tutaj bardzo lubią pisać listy. Otrzymuję ich bardzo dużo, choć widzimy się dosyć często. Lubią coś napisać. W szkole uczą się oficjalnej formy i listy kierują zaczynając: “Do sekretariatu siostry… itd.” Oczywiście nie mam żadnego sekretariatu. W listach oprócz potrzeb opisują sytuację rodziny, piszą, jakiej potrzebują pomocy. Teraz zaczęły pojawiać się listy z prośbą o żywność. Staram się przekazywać im pieniądze. Jeśli są same, bez opieki dorosłych, to ich sytuacja jest naprawdę bardzo trudna.” – mówi w rozmowie z KAI siostra Francesca Ratajczak ze zgromadzenia misyjnego Służebnic Ducha Świętego, misjonarka w obozie dla uchodźców z Sudanu Południowego “Bidi Bidi” w Lodonga w Ugandzie.

Piotr Dziubak (KAI): Jak tylko skończyła się Msza św. do Siostry ustawiła się kolejka uchodźców. To chyba plastikowe pudełko z lekarstwami jest takim znakiem rozpoznawczym, że dzisiaj Siostra może im pomóc?

S. Francesca Ratajczak SSpS: Jeśli ludzie widzą, że pomogę jednej osobie, to od razu pojawiają się inni. Myślę, że oni nas nawet nie rozróżniają. Widzą, że siedzi siostra zakonna i pomoże. Jedna z naszych sióstr jest lekarzem a druga pielęgniarką. One może bardziej profesjonalnie mogą odpowiedzieć na potrzeby. Nadmienię, że nie możemy udzielać oficjalnie pomocy medycznej. Możemy to robić obok naszej pracy duszpasterskiej. Musimy dostosować się do panujących zasad w obozie. Kiedy jednak robimy coś z grupami młodzieży, dzieci, albo z kobietami, to staramy się wyjść naprzeciw ich potrzebom. Każda z nas pomaga. Zawsze ktoś podejdzie i poprosi o lekarstwa. Jak widzą pudełko w naszych rękach, to na pewno ustawi się kolejka. Pracuję dużo z dziećmi, dlatego siostry przygotowały dla nich zestaw lekarstw. Tutaj ludzie często zapadają na malarię, tyfus, mają bóle żołądka. Faktycznie pudełko stało się dla wielu szansą na wyjście z choroby.

KAI: Z czego najczęściej zwierzają się Siostrze mieszkańcy obozu?

– Nasze rozmowy często ocierają o sprawy dnia codziennego. Często są to kwestie związane właśnie z lekarstwami albo ich brakiem. Dzieci natomiast pytają o pomoce szkolne. Do szkoły potrzebują plecaka albo torby. Jeśli będą nieść zeszyty w ręku w porze deszczowej, to od razu się one zniszczą. W lutym zaczyna się szkoła i dlatego mam teraz bardzo dużo próśb właśnie o torby i plecaki albo o lampy solarne, ponieważ w obozie uchodźcy nie mają prądu. Dzięki nim mogą się uczyć, gdy zapadnie zmrok. Zdarzają się też prośby o wsparcie na zakup mundurka szkolnego. Szkoła na terenie obozu jest bezpłatna, ale jeśli dzieci nie mają mundurka, to często zdarza się, że są one odsyłane do domu, co stwarza paradoksalną sytuację. Stawiane są bariery nie do pokonania dla wielu uchodźczych rodzin.

KAI: Siostra otrzymuje także dużo listów od dzieci…

– Dzieci tutaj bardzo lubią pisać listy. Otrzymuję ich bardzo dużo, choć widzimy się dosyć często. Lubią coś napisać. W szkole uczą się oficjalnej formy i listy kierują zaczynając: “Do sekretariatu siostry… itd.” (śmiech). Oczywiście nie mam żadnego sekretariatu. W listach oprócz potrzeb opisują sytuację rodziny, piszą, jakiej potrzebują pomocy. Teraz zaczęły pojawiać się listy z prośbą o żywność. Staram się przekazywać im pieniądze. Jeśli są same, bez opieki dorosłych, to ich sytuacja jest naprawdę bardzo trudna. Są tutaj dzieci, które nie mają żadnej rodziny. Zdarza się, że dwójka dzieci łączy się i mieszkają blisko kogoś, kto nie jest z nimi spokrewniony. Mam kilkoro takich dzieci, które proszą o pomoc. Jedno z nich zadzwoniło kiedyś i powiedziało: „siostro już trzy dni nie jadłem”. „Jak to wytrzymujesz?” – spytałam. Otrzymałam odpowiedź: „piję wodę”. Nie wiem, czy była to prawda, czy nie. Staram się je wspierać, jak mogę. Wiem, że często zdarza się, że dziecko naprawdę nie ma nikogo z rodziny. Na przykład dziadkowie często nie chcą, żeby z nimi mieszkały wnuki. Zdarza się, że zabierają ich racje żywnościowe, nie dając im nic.

KAI: „Jesteś głodny, jadłeś?” – to pytanie, które bardzo często zadają misjonarze i misjonarki w obozie.

– Z jednej strony takie pytanie jest niezręczne, ponieważ może być bardzo krępujące. Jesteśmy blisko nich i chyba dlatego oni to akceptują. Wiemy, że uchodźcy zmagają się z brakiem żywności. Racje żywnościowe dostarczane przez UNHCR (Wysoki Komisarz Narodów Zjednoczonych do spraw Uchodźców) zostały niedawno znowu ograniczone. Wiemy, że uchodźcy nie jedzą wystarczająco. To duży problem.

KAI: Co jest dla Siostry największym wyzwaniem w pracy w obozie wśród uchodźców?

– Wcześniej tylko we dwie zajmowałyśmy się w obozie pracą z dziećmi. Przygotowanie programu zajęć pochłania bardzo dużo czasu. Problemem jest więc czas, którego brakuje. Nie mogę odwiedzać codziennie dzieci w obozie. Musimy też dzielić korzystanie z naszego samochodu. Dojazd po bezdrożach zabiera godzinę. Ilość potrzeb zdecydowanie przewyższa nasze możliwości. Staram się pamiętać, żeby nikogo nie pominąć. Do tego jest potrzebne rejestrowanie tego, co kto otrzymał. To, co można, staram się zrealizować.

KAI: Jak misjonarki i misjonarze radzą sobie z tym, że realnych potrzeb jest więcej niż możliwości pomocy? Co wtedy?

– Trzeba zaakceptować ograniczenia. Z pokorą trzeba przyjąć, że nie umiemy odpowiedzieć na wszystkie potrzeby. Cały czas trzeba rozeznawać, co jest pilne do zrealizowania, a co jeszcze może poczekać. Wszystko trzeba powierzyć Bogu. Wtedy można znaleźć pokój serca w tak złożonej sytuacji. Trzeba się też nauczyć cieszyć tym, co dobrego udało się zrobić, że ktoś otrzymał pomoc. Warto opowiadać o naszych potrzebach na misji, ponieważ zawsze znajdzie się ktoś, kto zdecyduje się pomóc.

KAI: Na 300 tysięcy uchodźców, którzy przebywają w obozie, przypada bardzo mała grupa misjonarek i misjonarzy. Macie 30 punktów duszpasterskich na powierzchni 240 km kw. ( dla porównania miasto Warszawa ma powierzchnię 517 km kw.). Jest Was tylko 10 osób.

Zgadza się. Mamy w obozie 30 kaplic. Poproszono nas też o pomoc z sąsiedniego obozu. Młodzież stamtąd ma blisko do jednej z naszych kaplic i chcieliby mieć równie bogaty program duszpasterski. W ich obozie niestety tego nie mają. W czasie warsztatów dla animatorów zaprosiliśmy trójkę młodzieży z sąsiedniego obozu. Zaczęli działać. Udało nam się dwa razy odwiedzić ich kaplicę, żeby zobaczyć, jak sobie radzą. Znalazła się też młodzież chętna do edukowania dzieci. Nawet jeśli jest nas niewiele, słysząc głosy z innych obozów, które nie mają prawie żadnej opieki pastoralnej czy jakiejkolwiek innej, muszę powiedzieć, że mimo wszystko u nas nie jest tak źle. W innych obozach widzimy o wiele trudniejsze sytuacje, ponieważ nie ma kto opiekować się tymi ludźmi.

KAI: Czy doświadczenie pracy tutaj zmieniło Siostrę?

FR: Wiele lat pracowałam w Polsce, jako katechetka w różnych szkołach. Czy bycie tutaj mnie zmienia, trudno powiedzieć. Upływa dzień za dniem. Wyostrzyłam sobie wzrok na to, co najważniejsze. Doceniam wartość życia. Ci ludzie uciekli, żeby ratować swoje życie i wszystko inne jest więc mniej ważne. Nie trzeba dużo, żeby być szczęśliwym i chwalić Boga. Nasi uchodźcy pomimo tego, że każdego dnia muszą się zmagać z wieloma problemami, to widać, że nie zatracili radości życia. To mnie zawsze ujmuje. Dla nich ważnym jest, że jest ktoś, z kim mogą być i porozmawiać. Na misji czuję obecność Jezusa, bo On przyszedł do ubogich, a to oni są najbardziej otwarci na Dobrą Nowinę. Kiedy uczyłam w szkołach w Polsce, to różnie bywało z otwarciem na Ewangelię. Czasami z wielkimi oporami i trudem przebiegało sianie tego ziarna.

KAI: Czy zdaniem Siostry środek ciężkości życia Kościoła przesunął się z Europy bardziej ku Afryce?

– Coś w tym jest. Ewangelia jest przyjmowana tutaj z radością. Ludzie są szczęśliwi w swojej relacji z Bogiem. Są otwarci na Boga. On jest dla nich ważny. Nie chcę generalizować, ale w Europie ludzie bardzo skupiają się na materialnych potrzebach. Kiedy jadę na urlop, widzę, że ludzie są w Polsce bardziej smutni. Takie przynajmniej odnoszę wrażenie. Wszyscy za czymś muszą biec, żyją szybkim tempem. I to chyba nie pozwala, żeby otworzyć się na ludzi, którzy są wokół, żeby cieszyć się spotkaniem z drugim człowiekiem. Nie chcę krytykować. Wiem z czego bierze się ta różnica w podejściu do życia. W obozie ludzie spędzają pół niedzieli w kościele. Nikt się nie spieszy. Oczywiście nasi uchodźcy nie mają może zbyt dużo zajęć. Także Ugandyjczycy podobnie podchodzą do świętowania niedzieli.

KAI: Jakie nadzieje wiążą ludzie z pielgrzymką Franciszka do Sudanu Południowego?

– Kto jest świadomy znaczenia tej pielgrzymki liczy, że coś drgnie w ich kraju, przede wszystkim w sprawie pokoju w Sudanie Południowym. Muszę powiedzieć, że oni nie tracą nadziei, że ta wojna wreszcie się skończy. Wizyta papieża jest bez wątpienią momentem łaski i może stać się impulsem do zmian w sercach tych, którzy odpowiadają za ten konflikt. Może bezpośrednie spotkanie z papieżem poruszy serca rządzących. Taka jest nadzieja.

Rozmawiał Piotr Dziubak

Piotr Dziubak (KAI Lodonga) / Lodonga

SERWIS INFORMACYJNY KONFERENCJI WYŻSZYCH PRZEŁOŻONYCH ZAKONÓW MĘSKICH W POLSCE

Ta strona korzysta z ciasteczek aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie. Zgoda