1972.10.17 – Warszawa – Miłość nie spoczywa. Kazanie w pierwszą rocznicę beatyfikacji ojca Maksymiliana Marii Kolbego

 
Kard. Stefan Wyszyński, Prymas Polski

MIŁOŚĆ NIE SPOCZYWA. KAZANIE W PIERWSZĄ ROCZNICĘ BEATYFIKACJI OJCA MAKSYMILIANA MARII KOLBEGO

Warszawa, kościół Franciszkanów, 17 października 1972 r.

 

Na wprost ambony czytam napis: „Miłość nie spoczywa”. Słowa te, wzięte z Listu św. Pawła Apostoła, są odgłosem duszy bł. Maksymiliana Marii, ożywione i owocujące w życiu naszego rodaka.

Kończą się uroczystości roku całego, których zadaniem było wydobyć postać błogosławionego i ukazać ją rodzinie ludzkiej w wymiarach współczesnej aktualności. Jeżeli to zostało choć w części dokonane, to należałoby wyprowadzić przynajmniej najbardziej zwięzłe wnioski dla naszego dalszego życia, zgodnie z zamiarem, jaki ma Ojciec wszelkiego życia dla nas, dla naszego narodu, a może i dla świata, bo przed rokiem postać bł. Maksymiliana Marii została ukazana całemu światu.

Przedwczoraj w obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu postać błogosławionego ukazana była narodowi polskiemu. Pięciu kardynałów – wyjątkowa w Polsce rzecz – biorących udział w tej uroczystości, czterdziestu biskupów, ponad dwieście tysięcy liczące rzesze zgromadzonych na polach Brzezinki, obozu męczeńskiego dla kobiet polskich w pobliżu Oświęcimia, to wszystko miało przemówić do duszy naszego narodu. Szliśmy od bramy obozu przez tę prawdziwie „via dolorosa”, drogę męki, drogę krzyżową, przez którą przeszło cztery miliony ludzi. Trudno było oprzeć się jakiemuś wewnętrznemu pragnieniu, ażeby uklęknąć i tę drogę, którą przebyły kobiety polskie, matki, dziewczęta, odbyć na kolanach. Może wtedy można byłoby dotknąć krwawych śladów tej drogi, tej męki i udręki, której nikt nie jest w stanie wypowiedzieć, tego sponiewierania ludzi, które należało naprawić.

Wszyscy to rozumieliśmy. Niezwykła cisza, powaga i skupienie zebranych rzesz świadczyły o głębokim przemyśleniu tragedii, która stała się chwałą. Tragedii człowieka, którego uwielbił świat, tragedii narodu, który w nagrodę za swą mękę i cierpienie otrzymał nowego patrona przed Ojcem niebieskim. I może się komuś wydawać, że jest to nagroda niewielka. Ale pamiętajmy, najmilsi, że święci nie przemijają, bo miłość nie ustaje, a oni odżywiają się miłością. Święty rodzi się przez wykonanie miłości, i to tej największej miłości, gdy ktoś życie swoje oddaje za braci.

Bolesna jest cała współczesna sceneria obozowa, te dymiące jeszcze gruzy krematoriów, rdzewiejące płoty i druciane zasieki, kąsające ongiś prądem elektrycznym, dziś martwe, te rozsypujące się w proch strażnice, te walące się bez sufitów baraki, w których ludzie żyli latami, te resztki najrozmaitszych kominów rozsianych po wielkim polu obozowym mierzącym ponad czterdzieści hektarów – to wszystko niszczeje. Ale ponad to wszystko większa jest miłość i ona nie niszczeje.

W ostatniej wojnie, w szczególny sposób na naszej ziemi, zwarły się dwie moce: moc nienawiści, która jest rodem z piekieł, a ojcem jej jest szatan – i moc miłości, która jest rodem z nieba i której Ojcem i istotą jest Bóg. Zwarły się te dwie przedziwne moce, które tak często dochodzą w życiu rodziny ludzkiej do szczytu, jakby chciały przekonać, która z nich jest przodująca, która jest zwycięska.

Na oczach całej rodziny ludzkiej rozgrywa się nieustanny bój między szatanem a Bogiem. Ten bój ukazał już Chrystus. O tym boju mówił umiłowany uczeń Chrystusa – Jan, gdy wskazywał obraz szczytowej miłości: Niewiasta obleczona w słońce, korona z gwiazd dwunastu nad Jej głową, a u stóp księżyc. Ale Ona rodzi. Jednak szatan czyha na Owoc Jej życia, aby pożreć Dziecię. Bóg jednakże staje w obronie Dziecięcia, zabiera Je do tronu swego, a Niewiastę chroni na pustyni (por. Ap 12,1-6).

To jest obraz zapowiedzianej jeszcze w raju walki szatana z Matką Chrystusową i Jej Synem. Położę nieprzyjaźń – mówi Bóg do węża – między Niewiastą a tobą, między Nasieniem Jej a twoim nasieniem. Ona zetrze głowę twoją, a ty będziesz czyhać na Jej stopę (por. Rdz 3,15). To było powiedziane w raju, a przypomniane w Apokalipsie przez więźnia z wyspy Patmos. Niejako początek i zda się koniec. Początek ukazany przez Boga i koniec, który nie ma końca, ale treść ta sama. Rodzi się życie i przeciw temu życiu organizowana jest walka. Ukazuje się błogosławiony Owoc żywota, Miłość zesłana przez Ojca, i toczy się walka z Bożym Dziecięciem, aby je zniszczyć. Jednak daremna to rzecz wierzgać przeciwko ościeniowi. Bóg nie umiera. A ponieważ On jest miłością, miłość też nie umiera. Trwa wiecznie.

Wszelkie więc próby organizowania wyprawy przeciwko miłości, to jest przeciwko Bogu, kończą się przegraną. Bo wpierw czy później zrodzi się tak potężny głód miłości, że ludzie najbardziej zwyrodniali i zmęczeni życiem, wątpiący i niewierzący, sami się upomną o to, aby miłować, aby ich miłować, aby znaleźć tytuł, w imię którego będą mogli liczyć na miłość, na miłość dla siebie. I wtedy wraca na ten świat problem pierwszego i najważniejszego przykazania: „Będziesz miłował Pana Boga twego … Będziesz miłował bliźniego swego jak siebie samego” (Mt 22,37.39).

Idziemy po drodze krzyżowej obozu w Oświęcimiu. Gdy wyruszałem w ostatnią niedzielę do obozu z naszymi gośćmi, kardynałami z Rzymu i z arcybiskupem Filadelfii, podszedł do mnie jeden kapłan, więzień obozu w Oświęcimiu i podał mi małą statuetkę Matki Najświętszej mówiąc: „Gdy byłem aresztowany i przebywałem w obozie, przysłano mi do obozu tę figurkę Matki Najświętszej. W tej figurce znalazłem ukryty list mej matki, w tak zwanej obozowej gwarze «gryps». Były to słowa pociechy dla mnie. Weź, Księże Prymasie, tę figurkę Matki Najświętszej i z nią mów do pielgrzymów tutaj zebranych”. Przyrzekłem, że tak uczynię i tak było.

Ale właśnie to ukazało mi raz jeszcze i w nowym ujęciu, że na tym świecie musi być taka siła i taka szkoła, która będzie zwyciężać miłością i nieustannie wychowywać w duchu miłości. A jeśli z woli Bożej ta miłość przychodzi na świat przez Matkę Chrystusową, bo „tak Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał” (J 3,16), w takim razie trzeba zaufać tej szkole u stóp Matki Chrystusowej. Bo taka szkoła wydaje dzieci miłości. Chrystus był znakiem miłości Ojcowej i wszyscy, którzy tą drogą idą, mają na sobie znamię Chrystusowej miłości. Gdy klęczą przy stopach Matki pięknej miłości, są w najlepszej szkole.

I to jest znamienna rzecz dla wieków ostatnich, że wszyscy niemal wielcy święci tego okresu wychowywali się w szkole Matki Chrystusowej. Tak było ze św. Janem Bosko, który przyzywał nieustannie na pomoc Dziewicę Wspomożycielkę. Tak było i z bł. Maksymilianem Marią, którym gorszono się przed wojną, że nie umie o nikim mówić tylko o Niej i że w Niej widzi Rycerza Boga Żywego. Takich przykładów można przytoczyć więcej. Szczególnie znamienne jest to, że te postacie wiążą się z przedziwnymi objawieniami Matki Najświętszej w La Salette, w Lourdes i w Fatimie. Wszędzie tam ukazuje się Matka Chrystusowa z różańcem w dłoni, zatroskana o sprawy tej ziemi. Ale wszyscy, którzy Jej ufali, zwyciężali. Zwyciężali przez Jej przyczynę i pośrednictwo.

To jest wskazanie, z którym trzeba się poważnie liczyć, tym więcej, najmilsi, że Sobór Watykański II również wskazał nam Kościół, który niesie przedziwne misterium – Jezusa Chrystusa i obecną w tajemnicy Chrystusa i Kościoła Jego Matkę. Sobór, kierowany przez Ducha Świętego, głosami wszystkich biskupów w liczbie trzech tysięcy pouczył świat, że trzeba łączyć Wysłannika miłości Ojcowej z Matką pięknej miłości. Dopiero wtedy nastąpi odnowa świata, odnowa soborowa, bo odnowa serc dokonuje się przez miłość.

Raz jeszcze to wszystko zrozumieliśmy – po zeszłorocznej uroczystości w Bazylice św. Piotra – w ubiegłą niedzielę, podczas uroczystości na pokrytych popiołami spalonych ludzi polach oświęcimskich. Trzeba pamiętać o tym, że ten Oświęcim – a takich „Oświęcimiów” mieliśmy w Polsce dziesiątki – mówi do narodów świata.

Gdy przedwczoraj w niedzielę przemawiał kardynał John Wright z Rzymu, prefekt Kongregacji do Spraw Duchowieństwa, postawił przedziwną tezę: Bóg to miłość, szatan to nienawiść. Bóg to życie, szatan to śmierć. Wybierajcie: albo Bóg i życie, albo szatan i śmierć. Taka alternatywa, w tak niezwykłym skrócie, przemawia do współczesnego świata. I ten współczesny świat, który potrzebuje miłości, musi być przekonany, że nie ma innego źródła tej miłości, jak tylko w Bogu. Bo jak nam przypomniano w słowach liturgii: „Bóg jest miłością, a kto w miłości trwa, w Bogu trwa, a Bóg w nim” (1 J 4,16). I kto trwa w miłości, ten doświadcza bezpośredniego kontaktu z Bogiem i chociażby tego nie odczuwał swoimi zmysłami, które tak często zawodzą, jest rzeczą pewną, że jest ogarnięty miłującymi dłońmi Ojca naszego niebieskiego. To On właśnie pochyla się nad wszystkimi prochami tej ziemi, to On krąży wokół krematoriów, to On podejmuje te niedopalone kostki i strzeże ich.

Gdy jeszcze byłem biskupem lubelskim, krążyłem po polach Majdanka, tego największego w Polsce, po Oświęcimiu, obozu zniszczenia i trafiłem na tych polach na ogromne hałdy przypominające kompost, długości ponad dwadzieścia metrów i więcej, wysokości ponad dwa metry, u podstawy przynajmniej cztery metry. Były to resztki kości wymiatanych z pieców krematoryjnych w Majdanku. A takich hałd było na tych polach kilkadziesiąt. Góry kości, jak na polu Ezechiela. Chodząc po tych polach, chodziło się właściwie po kościach, łatwo było schylić się, podnieść jedną z nich, jak to uczyniłem, i przynieść do domu jak relikwie. Położyłem sobie na stole pracy, by pamiętać, że jestem biskupem miasta, które usiłowano zniszczyć przez nienawiść i przekonać o potędze nienawiści wszystkich, którzy musieli oddychać dymami płynącymi z palących się pieców krematoryjnych. Pamiętam jeden dzień w Lublinie w tym czasie, rok bodaj 1942, gdy wszystkie kobiety chodzące po mieście płakały. Albowiem wiatry niosły dymy z płonących ogni krematoryjnych na miasto.

I oto teraz rozumiemy sens krzyża, sens śmierci Chrystusowej i wychowawcze znaczenie Tego, który okazuje największą miłość, by życie swoje dać za braci. To nie była lekcja bezowocna, ona owocuje do dziś dnia. Jej owoce widzimy tak wyraźnie w postaci świętego męczennika z Oświęcimia. Gdy pochylamy się nad najmniejszą kostką, która ocalała z płomieni obozu krematoryjnego, wiemy, że „ożyją te kości”.

Pamiętam z okresu Powstania Warszawskiego, gdy byłem kapelanem przy szpitalu powstańczym w niedalekich Laskach, mnóstwo operacji chirurgicznych. Koszami wynoszono odcięte nogi, ręce i w pośpiechu wrzucano je do pobliskiego dołu, który wykopano w tej wojennej, powstańczej zawierusze. Mówię do lekarzy, którzy przeprowadzali operacje chirurgiczne, do pielęgniarek służących przy tych operacjach: Moi drodzy, czy wy wiecie, że te wynoszone koszami szczątki ludzkie zmartwychwstaną? Czy pamiętacie o tym, służąc ciałom i ratując je, że to są nieśmiertelne szczątki? A Pan strzeże każdej kostki i żadna z nich nie zaginie.

Stale musieliśmy sobie to przypominać, gdy w straszliwej męce i pośpiechu, klęcząc na ziemi wśród krwi, spowiadaliśmy żołnierzy przesuwających się przez szpitalik powstańczy, a później nocami wynoszonych w głąb Kampinosu. Na pewno ci, co ginęli w obozach, pamiętali o tym, że powstaną te kości, że Bóg się o nie upomni i jeżeli gdzie, to właśnie w tych straszliwych miejscach nienawiści, można było – jak powiedział w niedzielę kardynał Wright w Oświęcimiu – uwierzyć, że jednak szatan jest. Można też było uwierzyć, że jest również miłość, i że ona zwycięży, a człowiek z największego upodlenia podniesie się do zwycięstwa.

Wszyscy patrzyliśmy, jak z największego upodlenia podniesiony został mocami Bożymi nasz rodak. Tym, którzy kończyli jego życie, zdawało się, że wszystko jest skończone. A jednak wszystko dopiero się zaczęło, bo miłość nie spoczywa, nie ustaje, trwa zawsze, jest większa aniżeli wiara i nadzieja. One ustaną, ale miłość, która jest z serca Boga, nie ustaje.

I stąd płyną lekcje, dziwne lekcje dla współczesności. Przede wszystkim lekcja właściwego stosunku do człowieka, który jest owocem miłości Bożej – i to każdy człowiek. Wskazanie dla wszystkich mocarzy, aby odnosili się z wielką czcią do każdego człowieka, albowiem upomni się Ojciec o swoje dzieci. Wskazanie dla największych potentatów. Przecież bodaj nie było na świecie bardziej zorganizowanej potęgi nienawiści, jak właśnie ta z ostatniej wojny. A jednak wypaliła się, wyczerpała, zmęczyła i stając pod osądem narodów przekonała się, że większą ponad nienawiść jest miłość.

To jest wskazanie na czasy dzisiejsze, to jest wskazanie dla ludzi dzisiejszych, dla tych, którzy organizują życie społeczne, życie polityczne, życie narodowe, życie gospodarcze, jakiekolwiek – wszędzie może ono owocować dopiero wtedy, gdy będzie uszanowany człowiek.

Z obozów płynie nauka – Bóg upomni się o każdą cząstkę ludzkiego człowieczeństwa. Z obozów płynie nauka, że chociażby zniszczony był człowiek, Ojciec niebieski na pewno zgotuje przyjaciołom swoim taką chwałę i taką radość, jakiej nie można sobie nawet wyobrazić ani ujrzeć oczyma, dosłyszeć słuchem. Ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, co nagotował Bóg tym, którzy Go miłują.

To są lekcje dla wszystkich możnych tego świata, dla tych, którzy organizują życie współczesne, by mimo woli nie naśladowali tych potwornych tyranów, którzy z niesławą przeszli do historii i to ze straszliwym imieniem; żeby z tego pokolenia nienawiści nie rodziły się nowe dzieci; żeby każdy człowiek, któremu dana jest władza nad innymi ludźmi, umiał ostrożnie chodzić koło człowieka.

Nieraz wydaje się ludziom sprawującym władzę, że ich religia poddanych, podwładnych nie obowiązuje; że mogą zrobić w imię swej niewiary z ludźmi wszystko, co tylko im się żywnie podoba. I to jest największe złudzenie, największy błąd, jaki może istnieć, jaki może powstać, bo im tego nie wolno. Jeśli Chrystus przestrzega przed zgorszeniem maluczkich, bo aniołowie Boży tych maluczkich patrzą nieustannie w twarz Ojca niebieskiego, to cóż dopiero czynią aniołowie Boży tych wielkich rzesz udręczonych, sponiewieranych, wyniszczonych, wyzyskiwanych, traktowanych w sposób nieludzki? Co czynią?

Nie próżnowały w Oświęcimiu piece krematoryjne, ale też nie próżnowali i aniołowie Boży. To oni patrzyli w oblicze Ojca, który jest miłością, aby Bóg, który jest miłością, widział dzieci swoje poddane nienawiści. I tak też jest dzisiaj. Wszędzie, gdzie jest zgorszenie, gdzie jest nienawiść, gdzie jest wyzysk, gdzie jest poniewierka, tam aniołowie Boży sprawują swoją czujną troskę, patrząc w głębię Ojcowej miłości, aby ją uruchomić dla tych, których świat niszczy – tak jak zniszczył miliony kobiet na polach Brzezinki pod Oświęcimiem i w tylu innych obozach. Jak niszczy dzisiaj niekiedy przez niewiarę, przez nienawiść, przez pogardę, przez brak szacunku, przez wyzysk i tyle innych nieszczęśliwych sił, które się uruchamia dla spotęgowania władzy.

Zmartwiały dłonie, które kładły kres życiu ojca Kolbego w oświęcimskim bunkrze śmierci. Ożyły te, które dzisiaj opatrznościowo orędują za nami przed Bogiem.

Rzecz znamienna – jeszcze jedna istotna myśl – że bł. Maksymilian Maria z tego ogromnego wojska męczenników obozowych pierwszy został wyniesiony na ołtarze. Przecież ich tam było więcej. Przecież i wśród Polaków są tacy, którzy zginęli w opinii świętości w obozach koncentracyjnych. A jednak on pierwszy. Ten ubogi franciszkanin, syn duchowy serafickiego miłośnika Bożego, syn siostry biedy. Człowiek, który umiał się wyrzec wszystkiego, który dla siebie nie zostawił nic. Najbardziej nowoczesny człowiek w swoim stylu pracy i umiejętności organizowania pracy, człowiek o wymiarze niemalże tytanicznego wysiłku w pracy i współpracy ludzkiej. Taki właśnie został postawiony na czele wielkiego wojska męczenników, które szło do nieba przez obozy koncentracyjne.

I to ma swoją wymowę. Jak ongiś Duch Boży chciał odrodzić zmaterializowane społeczeństwo średniowieczne przez Franciszka, który ukochał siostrę biedę, tak widocznie i dzisiaj najbardziej potrzeba współczesnemu światu takich właśnie ludzi, którzy umieją miłować i w tej miłości naśladować Chrystusa, naśladować św. Franciszka z Asyżu i tylu innych, którzy wsławili się miłością.

To też jest wymowne w Kościele Bożym, że w ostatnich czasach powstały zgromadzenia zakonne, instytuty, których głównym zadaniem było okazać jak największą miłość cierpiącym członkom Mistycznego Ciała Chrystusa. Te zastępy misjonarzy, opiekunów trędowatych, sierot, nieuleczalnie chorych, to olbrzymie wojsko, które szło nie tyle ze słowem, ile z czynem do udręczonej rodziny ludzkiej, naśladując Chrystusa, który działał i uczył, abyśmy dzisiaj również może mniej mówili, a więcej działali, zdobywając i przekonując świat nie tyle mądrością słowa, ile wymową czynu rodzącego się z miłości.

Tak strasznie dużo dzisiaj ludzie mówią i tak się niekiedy zagadają, że zmęczeni już nie mają sił na czyny miłości. A tymczasem Słowo ciałem się stało i mieszkało między nami po to, ażeby nas nauczyć miłości. I my mamy nawet prawdę czynić w miłości i mamy zawierzyć miłości. I to nieraz w sposób niezwykle prosty, bez wywodów, bez argumentów, bez uzasadnień, bez mądrych rozpraw, bez całych bibliotek, fakultetów, wydziałów i uczelni. To wszystko ma swój sens i wielkie znaczenie, ale ponad to wszystko, ponad biblioteki i uniwersytety, ponad katedry i olbrzymie szkoły akademickie, ponad sterty drukowanych książek, ponad to wszystko – większa jest miłość.

I dlatego Bóg budzi Chrystusa z martwych, aby Go naśladowali ci, którzy zdolni są miłować, jak Franciszek z Asyżu. I dlatego Bóg wyprowadził z popiołów krematoryjnych na ołtarze Maksymiliana Marię, ażeby był znakiem, jak trzeba miłować w czasach dzisiejszych. Najważniejsza jest miłość, a zaraz po niej człowiek, któremu się należy taka miłość, jakiej my pragniemy dla siebie, taka miłość, jaką pielęgnuje w nas Bóg, który jest miłością. Te rozważania, które dziś snujemy, konkludujemy wnioskiem: miłość nie spoczywa.

Nieraz mi się wydaje, dzieci Boże, gdy stoję wobec tej postaci ubogiego zakonnika franciszkańskiego, że właściwie człowiek powinien milczeć. W głębokim milczeniu kroczyłem w niedzielę od bramy obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu do ołtarza, który był ustawiony na tle Pomnika Męczeństwa Narodów. I tak bym pragnął, żebyśmy z tej uroczystości wyszli w jakimś głębokim milczeniu, w jakiejś głębokiej zadumie, świadomi, że miłość nie spoczywa, jak mówił ojciec Maksymilian Maria. Ona nie ustaje i trzeba ją ponieść na miasto, na całą Warszawę i na całą Polskę. Amen. 

Tekst nieautoryzowany. Zbiory Instytutu Prymasowskiego

 

Wpisy powiązane

1981.05.01 – Warszawa – List do o. Stanisława Podgórskiego CSsR, przewodniczącego KWPZM

1981.03.06 – Warszawa – Franciszkanizm dzisiaj. Przemówienie z okazji jubileuszu 800-lecia urodzin św. Franciszka z Asyżu

1981.01.08 – Warszawa – List do zakonnych rekolekcjonistów i misjonarzy ludowych, zebranych na dorocznym kursie