Powołanie przychodzi z zewnątrz – wywiad z abp. Hoserem SAC

Z ordynariuszem diecezji warszawsko-praskiej abp. Henrykiem Hoserem SAC rozmawia Radek Molenda


Księże Arcybiskupie, czym w swojej istocie jest
powołanie?

Każde powołanie ma swój własny profil,
swoją historię, uwarunkowania czasów i przestrzeni, przez które się ujawnia. I
tu warto zrobić ważne rozróżnienie, że często powołanie odczytujemy jako
zdolność do czegoś. Pytamy: czy jestem w stanie być księdzem, jakby to był
rodzaj zajęcia, które mi będzie najbardziej odpowiadać. Tymczasem istotą
powołania jest to, by odkryć, że jestem przez Kogoś powołany, wezwany. I to
odkrycie – kiedy odczuwam, jestem coraz bardziej przekonany – że Bóg mnie wzywa
i powołuje po to, by mi coś powierzyć, żebym moim życiem Mu służył, jest
zupełnie fundamentalne. Jest kamieniem węgielnym powołania w ogóle. I każdy
powołany powinien najpierw odpowiedzieć sobie na pytanie: czy rzeczywiście
słyszę w sobie wezwanie Boga, by za Nim iść.

Powołanie zawsze przychodzi z zewnątrz.
To nie jest własny pomysł na życie. I ja tego doznałem w sposób intensywny, ale
nie przed maturą ani w jej czasie. Doceniałem pracę księży, widziałem, że ich
posługa to zadanie pięknego, choć trudnego życia. Jednak wtedy – rozumując
zupełnie racjonalnie – doszedłem do wniosku, że po prostu nie mam powołania. W
związku z tym po maturze zostałem lekarzem, a nie księdzem, i wykonywałem tę
pracę przez wiele lat z całym spokojem sumienia.

Jaka więc była droga Księdza Arcybiskupa do
kapłaństwa?

Kończąc swoje sześcioletnie, podstawowe
studia miałem – na tle pewnego egzystencjalnego powątpiewania – świadomość, że
bardzo wiele się nauczyłem, miałem ciekawe perspektywy zawodowe, a jednocześnie
świadomość, że medycyna nie jest moim spełnieniem. I byłem zdezorientowany co
do dalszych wyborów. I wtedy, w listopadowy, słotny wieczór 1966 roku
otrzymałem w sposób zupełnie nagły oświecenie powołania: „a może zostać
księdzem ?".

Odsuwałem myśl o kapłaństwie, wiedząc,
że stoi w sprzeczności z tym, do czego się przez lata ciężko przygotowywałem.
Pracowałem już zawodowo na Akademii Medycznej jako pomocnik asystenta i
prowadziłem zajęcia prosektoryjne z młodszymi rocznikami. Kontynuowałem też
pracę naukową. Postrzegałem na początku tę myśl o powołaniu do kapłaństwa jako
wręcz niestosowną. Była jednak tak zachęcająca, powracała z taką uporczywością,
że zacząłem się rozglądać, gdzie mógłbym to Boże wezwanie zrealizować. Miałem
świadomość, że muszę w swojej posłudze wykorzystać wszystko to, co dotąd
zdobyłem. Zrobiłem wiec staż podyplomowy, objąłem etat asystenta w
Zakładzie Anatomii Prawidłowej, uzyskałem prawo wykonywania zawodu lekarza,
zrobiłem prawo jazdy, jeszcze douczyłem się języków i w niezwykle dramatycznym
roku 1968, w dniu inwazji Układu Warszawskiego na Czechosłowację wstąpiłem do
nowicjatu, potem rozpocząłem studia seminaryjne. W następstwie mając 32 lata
zostałem w 1974 roku wyświęcony jako członek Stowarzyszenia Księży Pallotynów.

Różnica wieku między klerykami w seminarium miała
znaczenie?

W nowicjacie, który rozpocząłem mając
26 lat i z doświadczeniem odpowiedzialności związanej z pracą zawodową, różnicę
wieku między mną i kolegami tuż po maturze odczuwałem bardzo. Brakowało mi
dorosłych, z którymi mógłbym rozmawiać o problemach, które mnie wówczas
nurtowały i interesowały. Ale – Pan Bóg zawsze łaskaw – spotkałem w nowicjacie
dużo od siebie starszego księdza Władysława Liberka, emerytowanego nauczyciela biologii, bardzo ciekawego
człowieka, który był dla mnie niezwykle serdecznym przyjacielem i rozmówcą.
Mistrz nowicjatu dał mi officium
(sprzątanie pokoju – przyp. RM) u niego, a on wykorzystywał ten czas na nasze
ciekawe i częste rozmowy. To mi bardzo pomogło nowicjat przeżyć. Później, w
seminarium, już te różnice się niwelowały. Był kontakt ze starszymi kolegami i
profesorami. Był też sympatyczny zwyczaj przyjmowania kolegów, którzy skończyli
30 lat, do Klubu Starszych. Zostałem do niego szybko przyjęty i potem
przyjmowaliśmy innych. W Klubie znalazłem się np. z dziś pastoralistą ks. prof.
Edmundem Robkiem.

Medycyna była obecna w życiu Księdza Arcybiskupa cały
czas? To wykształcenie w późniejszej pracy okazało się mieć głęboki sens.

Rozłąki z medycyną nie miałem. Byłem
seminaryjnym lekarzem. Wprawdzie na poziomie ambulatoryjnym, jako służba dla
starszych współbraci i profesorów, ale praktykę miałem. Po drugim roku
nowicjatu, w okresie urlopowym, zaangażowałem się w nieistniejącym już szpitalu
rejonowym w Ziębicach i zostałem „ordynatorem" 60-łóżkowego oddziału
internistycznego. Miałem też normalne, szpitalne dyżury. Później, kiedy
skierowany zostałem na studia językowe do Francji, odbyłem też kurs medycyny
tropikalnej.

Będąc przez 21 lat na misjach, zawsze pełniłem podwójną funkcję: byłem czynnym
lekarzem i jednocześnie czynnym duszpasterzem. Funkcje te trzeba było umiejętnie
zgrywać, co nie jest łatwe. Zarówno kapłaństwo, jak i medycyna są zaborcze.
Domagają się całego czasu. A więc poświęcanie czasu obu dziedzinom życia jest
zawsze wynikiem jakichś negocjacji wewnętrznych, wewnętrznego dialogu, by nie
zejść z wytyczonego przez powołującego Boga szlaku. Kapłaństwa nie można
traktować w kategoriach kariery; jest ono pokorną i wyłączną służbą i zawsze ma
prawo pierwszeństwa.

Za: www.idziemy.pl

Wpisy powiązane

Niepokalanów: XXX Międzynarodowy Katolicki Festiwal Filmów i Multimediów

Piknik kapucyński w Stalowej Woli

Dziękczynienie za pontyfikat u franciszkanów w Krakowie