Jobit Pierre Bp, Wielcy konwertyci. Bóg na tropach człowieka. Manuel Garcia Morente (1882–1942)

 
Bp Pierre Jobit

WIELCY KONWERTYCI. BÓG NA TROPACH CZŁOWIEKA.
MANUEL GARCIA MORENTE (1882–1942)

 

Filozof hiszpański a zarazem człowiek czynu, człowiek polityki i minister, zresztą bez kompromisów partyjnych ani fałszywych zobowiązań, profesor uniwersytetu, dziekan najważniejszego fakultetu literatury w swym kraju. Europejczyk przez wszechstronne wykształcenie za granicą, przygotowany lepiej niż inni jego współziomkowie do zrozumienia świata. Ojciec rodziny głęboko przywiązany do swych bliskich. Niewierzący, który musiał w trudzie szukać prawdziwego światła i prawie przy końcu życia wierzący, seminarzysta, kapłan. Tak przedstawia się w skrócie wielotonowe, pełne sprzeczności, życie Manuela Garcia Morente. 

Dzieciństwo i młodość.

Urodził się 22 kwietnia 1882 r. w Arjonilla w słońcu Andaluzji. Matka jego jest wierząca i pobożna, ojciec lekarz, zwolennik idei liberalnych, powiedzmy postępowych, mimo że nie ma wspólnych ocen w klasyfikacjach po tej i po tamtej stronie Pirenejów. Dziecko będzie wychowywane we Francji, gdzie mieszkał i studiował jego ojciec. W wieku 8 lat jest uczniem-internem w liceum w Bayonne. Mając 17 lat zdaje maturę, a w dwa lata później otrzymuje dyplom z filozofii. W Sorbonie był uczniem Bautrouz, Lewy-Bruchle, Rank’a, Bergsona. Ale jeśli bagażintelektualny, z którym wraca do Hiszpanii, stawia go od razu na czele towarzyszy, to wiara jego – ta odrobina, którą miał lub sądził, że ma – znikła.

W tym duchu spokojnej niewiary wstępuje w 1908 r. jako młody profesor filozofii do Wolnego Instytutu Nauczania, twierdzy hiszpańskiego liberalizmu.

Dwie podróże do Niemiec, gdzie Ginez de los Rios, dyrektor Wolnego Instytutu, posyła go ze swym stypendium dla pogłębienia studiów, zakończyły jego przygotowania do wielkiej kariery, ku której Morente zamierza.

Profesor Uniwersytetu.

W 1911 r. w wieku 25 lat jest doktorem filozofii i literatury po obronie świetnej tezy na temat estetyki Kanta. W roku następnym zostaje mianowany profesorem uniwersytetu w Madrycie, tzw. Uniwersytetu Centralnego, otrzymawszy drogą konkursu katedrę etyki na fakultecie nauk humanistycznych.

Ożeniwszy się w 1913 r. jako profesor uwielbiany przez swych uczniów i światową publiczność, którą zachwyca swąsztuką mówienia i wykładania, zaznaje przez pewien czas niezamąconego szczęścia. Ale gdy przedwcześnie został wdowcem – wierny wspomnieniom zmarłej żony – przeżywał swe okrutne godziny.

Małżeństwo jednej z jego córek, ukochany zięć, uwielbiane wnuki i druga córka, cała mu oddana – ci wszyscy powinni ukoić jego ból i umocnić bezpowrotnie w życiu, jakie sobie wybrał i które, jak sądził, miał przeżyć bez interwencji „jakiejś Opatrzności”.

Ktoś, kto go znał, tak maluje jego sylwetkę w tych latach odprężenia duchowego: „Dzięki darowi wymowy jest on tryumfatorem w nauczaniu uniwersyteckim. Jasność myśli i języka, opanowanie w przystosowaniu się do każdej publiczności, subtelność obserwacji – wszystko to w połączeniu z ciepłym, męskim i łagodnym zarazem głosem, który stanowi największy jego urok, zdobywa mu jednomyślność w uwielbieniu przez jego uczniów. Jest teżwyjątkowym człowiekiem w życiu prywatnym”.

Jedna z jego córek pisze: „Nie mogę bez łez wspomnieć jego słodyczy, jego macierzyńskiej czułości, zwłaszcza podczas ostatnich lat. Wszyscy jego przyjaciele mogliby dać podobne świadectwo tej delikatnej i dobroczynnej przyjaźni”.

Tak przedstawia się człowiek, na którego poszukiwanie wyruszył Bóg, gdyż Morente jest umysłem uważającym się za wyzwolonego, jednakże bez próżnej pychy. Postarajmy się zdefiniować jego myśl w tym momencie życia, w latach, które nazwaliśmy „międzywojennymi”, a które w Hiszpanii zakończą się trochę wcześniej niż u nas rewolucją w 1936 r.

Dziedzictwo Krausa.

W ciągu XIX wieku, a przynajmniej przez drugą jego połowę, Hiszpania przeszła przez wielki ruch myślowy. Dziedzicząc idee kantowskie i pokantowskie, „system”, zbudowany przez Karla Christiana Friedricha Krause(zmarłego w 1831 r.) przedstawiał się jako idealizm, który swój obraz budowy wszechświata opierał na podwójnym ruchu: człowieka ku Bogu i Boga ku człowiekowi, ku światu. Przeciwnicy nazywali to panteizmem, zwolennicy zaśparateizmem. Ale wypływała z niego także moralność i socjologia i nie pomylono by się wcale, widząc w nim humanitarny i zarazem mistyczny socjalizm – mieszaninę wpływów pietyzmu i masonerii, który w kraju i tam, gdzie katolicyzm tradycyjny wydawał się wówczas dotknięty sklerozą, musiał przyciągać wszystkich nonkonformistów, wszystkich zbuntowanych.

Tak przedstawiał się krauzyzm. Gdy wspomnienie jego efemerycznego sukcesu zacierało się już w Heidelbergu i Brukseli, pewien seminarzysta z Grenady, Julián Sanz del Río, przeniósł go w 1940 r. do Hiszpanii.

Z punktu widzenia filozoficznego „system” ten był oczywiście przestarzały i miniony, jednakże odniósł sukces. Wyższe sfery inteligencji skierowały się ku niemu niby ku nowej wierze. Wszyscy „oponenci” przeciw wierze tradycji katolickiej musieli przejść jakiś czas przez tę filozofię. Gdy nic innego nie pozostanie z metafizyki, pozostanie smak i zapach, który oczarował niespokojnych młodych ludzi. Prawnik Francisco Giner de los Ríos był najżarliwszym, „najczystszym” spośród nich. Z jego to wysiłków miał się narodzić „Wolny Instytut Nauczania”/1877-1931/, do którego wstąpił w 1908 r. młody Morente.

Część elity, która miała kierować wydarzeniami politycznymi od 1931 do 1936 r, została uformowana w salach Wolnego Instytutu.

Manuel G. Morente umocnił się tam w swych liberalnych przekonaniach. Słowo to w starej Hiszpanii oznaczało wszystkie odchylenia myśli w odniesieniu do utartych kanonów. Jeśli jednakże Morente nigdy nie został republikaninem, jak sam to powiedział, stało się to dzięki zmysłowi politycznemu wyczuwającemu potrzeby kraju.

Ale jako filozof-myśliciel był może w polityce bardziej wyrobiony niż w wierze i myśli chrześcijańskiej. Jeśli w 1917 r. dał kilka konferencji, mocno zaprawionych Bergsonem, to raczej w trosce o zaznajomienie słuchaczy z prądami aktualnymi niż z powodu osobistego opowiedzenia się za jego filozofią.

W rzeczywistości Morente, będący raczej historykiem filozofii niż twórcą, wycofuje się na pozycje bardziej otwartego dla myśli nowoczesnej neokantyzmu.

Człowiek czynu.

Porywający mistrz, błyskotliwy prelegent, pisarz i historyk panujący nad swą myślą i piórem – to jeszcze niepełna sylwetka Manuela Morente. Jeśli ambicje jego nie były szlachetne – nie znaczy to, że był ich pozbawiony.

Tak więc w 1930 r. zgodził się na wejście do gabinetu utworzonego przez generała Dámaso Berenguera dla likwidacji dyktatury generała Miguela Primo de Rivera, ale na lojalnej służbie monarchii hiszpańskiej; pełnił w niej funkcje podsekretarza stanu i oświecenia publicznego. W tym właśnie momencie go poznałem i w ten sposób rozpoczęła się nasza przyjaźń, której widzialne więzy jedynie śmierć mogła zerwać.

W rok potem wybrany dziekanem wydziału literatury humanistycznej w Madrycie i w 1932 r. członkiem Akademii Nauk moralnych i politycznych. Objeżdża z konferencjami Niemcy i Argentynę, gdzie nawiązuje trwałą przyjaźń, a wzmacnia studia filozoficzne na swoim wydziale, tworząc pod patronatem założyciela krauzyzmu w Hiszpanii, Juliana Sanz del Rio, Instytut Filozofii, któremu oddaje wszystkie swoje siły.

Ale w czasie tych lat, które poprzedziły nadchodzący dramat, serce gorącego patrioty hiszpańskiego gnębione jest smutnymi przeczuciami. Powołany przez uniwersytet francuski by zająć miejsce w kolegium, wobec którego miał bronić tezy krauzyzmu, wygłasza wobec audytorium przemówienie pełne uczucia i wymowy, wyrażające przeżywane przez niego od pewnego czasu obawy.

Jest dzień 6 lipca 1936 r. Poprzedniego dnia, zwiedzając ze mną klasztor benedyktyński w Ligugé rzekł do dziesięciu towarzyszących mnichów: „Kto wie, moi ojcowie, czy nie zakończę swych dni w klasztorze, gdyż – jak mówią – w każdym Hiszpanie drzemie mistyk”. W owej chwili wydało się nam to miłym żartem, hiszpańską „bramą”. Ale z pewnością już wtedy niepokój, który nie był tylko samym odbiciem wydarzeń politycznych, zakiełkował w jego sercu, przygotowując wielki przewrót w jego życiu.

Aby zrozumieć to nawrócenie, trzeba cofnąć się wstecz i rzucić spojrzenie na ewolucję polityczną Hiszpanii w czasie tych lat dojrzewania filozofa, którego drogę duchową opisujemy.

Cierpienie Hiszpanii.

Kto w Hiszpanii nie brał udziału w I wojnie światowej, był po tej wojnie człowiekiem wzbogaconym materialnie, ale moralnie umniejszonym. Monarcha, pomimo swych zalet, a może nawet na skutek niektórych z nich, nie był wystarczającym arbitrem między partiami.

Panował tu rozdźwięk między monarchią katolicką a intelektualistami, przynajmniej wieloma, wśród których kierunek myślowy zdążał ku ideałowi myśli wyzwolonej z dogmatu, sprzyjającej strukturom politycznym, który dobrze odpowiadała Republika.

Trzeba było już po raz pierwszy ratować reżim „operacją chirurgiczną”, jaką była dyktatura generała Primo de Rivera – dyktatura łagodna w porównaniu z tym, co odtąd miało oznaczać to słowo.

Smutne zamieszki w Maroku nie uśmierzyły sprawy. Znamy pacyfikacyjną rolę, jaką odegrał w nich Petain i generał Berenger, w którego gabinecie miał wkrótce zająć miejsce Morente. Czy elita Hiszpanii rozumiała dobrze nowąsytuację? Mam na myśli elitę tradycyjną, arystokrację, wielką burżuazję, Kościół. Morente w 1936 r. uważał, że nie. Oceniał, że wielka lekkomyślność a zarazem wielki konformizm tej elity spowodowały, iż trzymała się ona z daleka od pola walki.

Rok 1931 był świadkiem likwidacji dyktatury, upadku króla, ustanowienia republiki skonstruowanej w pośpiechu. Kościół został niepostrzeżenie zaatakowany: klasztory i kościoły stanęły w płomieniach, spieszono się do reform jak się to mówi „strukturalnych” – reform, których w konsekwencji nigdy nie przeprowadzono. Posbawiona dowództwa armia burzyła się. Intelektualiści, socjalizujący i niewierzący, brali górę nad społeczeństwem, które w dużej mierze pozostawało tradycjonalistyczne i wierzące.

W 1934 r., w którym wybuchło rewolucyjne powstanie Asturii, można było łatwo przewidzieć dramat, który miał sięrozegrać, a który został przyspieszony utworzeniem Frontu Ludowego. Morente znał dobrze mentalnośćintelektualistów, swych przyjaciół i kolegów z Hiszpanii i spoza niej, którzy kierowali przebiegiem reformy. Po swym nawróceniu miał się on wyrazić w sposób pełen światła:

„Żyje dziś na świecie wielka liczba naszych braci, którzy cierpią chorobę duchową; nam na myśli intelektualistów. A jaka jest ta choroba duchowa? Dusze dzisiejszych intelektualistów boją się mieć wiarę. Na czym polega ten strach? Wytłumaczę wam w dwóch słowach. Od chwili, gdy Jezus przyszedł na świat, stała się rzecz szczególna i prawie cudowna: ta święta i błogosławiona postać wzięła w posiadanie serca i przeniknęła je tak głęboko, że ślad jej pozostaje niezniszczalny. I oto w ich sercach rozgrywa się tragiczna walka, która napełnia nas współczuciem i litością dla nich, walka z przykuwającą ich postacią Chrystusa. Z jednej strony wołanie Pasterza, wołanie Dobrego Pasterza, które rozbrzmiewa w ich uszach i pieści ich dusze, a z drugiej strach by nie uchodzić za małe dziecko, które żywi się niewiarygodnymi baśniami; strach by nie powiedziano im: „Jak to, to jest duch nauki? I wy w to wierzycie?”.

Morente miał przed oczyma ten pełen zamętu świat i nad nim myślał w czasie swego krótkiego pobytu we Francji w 1936 r. Powraca do Hiszpanii w niewiele dni później. Tragedia zbliża się szybko. 18 lipca jego zięć, drogi sercu jak prawdziwy syn, zostaje zabity, a rodzina rozprasza się. Sam Morente zostaje skazany na śmierć przez zwolenników F.E.T.E. (Frontu Ludowego) Posłuchajmy go mówiącego o okolicznościach tego ohydnego prześladowania:

„Nigdy nie zajmowałem się polityką. Byłem podsekretarzem stanu za czasów monarchii; byłem dziekanem wyznaczonym jednomyślnie przez profesorów wydziału. W czasie mego dziekanatu unikałem polityki jak zarazy.Dwukrotnie odmówiłem podjęcia sankcji wobec niektórych profesorów i niektórych studentów. Z tego powodu we wrześniu 1936 r. ja i kilku innych zastaliśmy skazani na stracenie w Madrycie przez zwolenników Frontu Ludowego

Nigdy nie należałem do zgrupowania „Na usługach Republiki” z tej prostej przyczyny, że nie byłem republikaninem. Dopiero niedawno zostałem podsekretarzem stanu w monarchii i zawrze uważałem, że Republika źle się skończy. Powtarzałem to często”.

Właśnie ta wstrzemięźliwość skazała filozofa na śmierć. Jednakże dzięki paszportowi zagranicznemu, który otrzymał na wyjazd do Francji przed kilku tygodniami i dzięki wysokiej protekcji mógł przekroczyć granicę. „Doktorat księdza biskupa uratował mi życie” – powiedział, gdyśmy ujrzeli go na nowo. Ale na dworcu w Geronie widział scenę rozstrzelania swego towarzysza podróży, który tak jak on chciał wyjechać do Francji. Zdruzgotany, bez środków do życia, bez rodziny – przybywa 2 października 1936 r. do Paryża. 

Dziwne zdarzenie.

W Paryżu Morente znalazł w końcu przyjaciół, wygnańców jak on i pracę. O powrocie do Hiszpanii nie mógł myśleć, nie chcąc narażać na niebezpieczeństwo swych dzieci, których nie zgodzono się wypuścić z kraju. Trzeba było jakośżyć.

Dom wydawniczy Garnier’a powierzył mu opracowanie słownika. W serem Morente czuł zmęczenia i ciężar. Zima minęła na skromnej pracy i na troskach ojcowskich.

I oto na początku maja 1937 r. otrzymałem list od niego. Prosił mnie bym wystarał się od opata z Liguge, ojca Basseta, pozwolenie na pobyt w klasztorze, gdzie również często przebywał w swych ciężkich godzinach inny konwertyta – Huysmans.

„Przypomniałem sobie – mówił do mnie – ten dzień, spędzony z księdzem w Liguge i chciałbym tam wrócić. Wydaje mi się że Bóg mnie tam wzywa, bym mógł zrobić przegląd swego życia”.

Gdy Morente przygotowywał się do wyjazdu, rząd Megrin’a zdecydował się wypuścić z kraju jago córki, które przybyły do Paryża wraz z jedną z ciotek i wnuczętami, tak drogimi sercu dziadka. W tym samym czasie Opatrznośćsprawiła, że uniwersytet San Miguel de Tucumán

ofiarował mu katedrę filozofii. Trzeba było utrzymać całą rodzinę, Morente nie zawahał się. Porzucając swój pierwotny projekt, na wiosnę 1937 r. wyruszył w drogę do Argentyny, gdzie przybył 9 czerwca.

Filozof był daleki od nawrócenia; było to dopiero dotknięcie łaski. Gdzież ono miało miejsce? Poucza nas o tym dokument. Jest to rękopis zatytułowany przez niego samego „Dziwne zdarzenie”, który we wrześniu 1940 r. oddał swemu kierownikowi duchownemu, ojcu José María García Lahiguera, który później został biskupem sufraganem Madrytu i arcybiskupem Valencji.

„Fakt ten – mówi autor – miał miejsce w nocy z 29 na 30 kwietnia 1937 r. około 2-giej godziny nad ranem”. Cały dzień – mówi dalej – rozmyślał o powodach niepokoju, jaki sprawiał mu jego rodzina. Był sam w mieszkaniu, które dzielił ze swym przyjacielem, wówczas nieobecnym w Paryżu i samotność, którą lubił opisywać kilka lat temu, była mu raczej słodką. Będąc miłośnikiem muzyki, wysłuchał nadawanego przez radio koncertu muzyki francuskiej. Taniec hiszpański dla zmarłej infantki Ravela, potem w wykonaniu orkiestry utwór Berlioza, zatytułowany „Dziecięctwo Jezusa”. I, jak wyznaje, oczy jego zwilgotniały, a potem przesuwały się przed nimi zapomniane obrazy z krótkiego życia i pobożnego dzieciństwa Jezusa: Jezus jako dzieciątko siedzące przy Józefie i Maryi, Jezus przebaczający grzesznicy, kobiecie cudzołożnej, Jezus przywiązany do kolumny – ten „Nazarejczyk tak drogi sercu Hiszpanów, którego widok wstrząsnął kiedyś Wielką Teresę wchodzącą do swej celi w klasztorze Wcielenia w Avila. Ujrzał Jezusa na krzyżu i tłum, który wznosił się razem z Jezusem, podczas gdy on, Morente, pozostawał przykuty do ziemi. Poczuł próżność abstrakcji i filozofii w obliczu tego dobroczynnego konkretu. Z ust jego próbowała wydostać się modlitwa.

Na kolanach zacząłem wyjąkiwać „Ojcze Nasz”, ale straszna rzecz – zapomniałem ją”.

Po długim czasie przypomniał sobie jednak te dwie podstawowe modlitwy katolika: „Ojcze nasz” i „ZdrowaśMaryjo”. Ale „Credo” już stawiało opór. Bóg jednak zajął miejsce w jego duszy.

Ogromny pokój zapanował w mojej duszy. To naprawdę nadzwyczajne i niezrozumiałe, że taka głęboka przemiana może się dokonać w tak krótkim czasie. A może trzeba raczej uznać, że zmiana ta przygotowywała się od dawna w podświadomości bez zdawania sobie sprawy. Jakże prawdziwe są słowa św. Pawła o dwóch ludziach mieszkających w nas. Ale byłem jeszcze jak świeżo rozkiełznany koń, cały drżący, cały chwiejący się, nie wiedzący co czynić i nie mogący rzeczywiście nic uczynić”.

Noc przedłużała się. Morente myślał … Rano bez zwlekania kupi Ewangelię i „Życie Pana Jezusa”. Przypomniał sobie modlitwy i naukę chrześcijańską. W tym to momencie zdarzył się w przeżyciu neofity fakt, do którego kierownik jego nie chciał za życia swego penitenta nigdy powracać, ani nawet wspominać o nim.

„Jezus – myślał Morente – Jezus, Dobroć, Miłosierdzie … Biała sylwetka, uśmiech, gest miłości, przebaczenie, wszechobejmująca postać, czułość, Jezus … czyżbym zasnął?” Tak sądził. Ale gdy się obudził, otworzył okno by odetchnąć trochę świeżym powietrzem i oto nagle w pokoju, oświetlonym tylko nocną lampką, zobaczył przedmiot swej nowonarodzonej miłości. „Zwróciłem głowę ku środkowi pokoju i skamieniałem. On tam był. Nie widziałem Go, nie słyszałem, nie dotykałem, ale On tam był. Nie widziałem Go, nie słyszałem nic, nie doznawałem niczego, ale On tam był …”.

Tak jak jego kierownik – nie zabieramy głosu co do prawdziwej natury zdarzenia. Morente ze swej strony wierzył zawsze w prawdziwe nawiedziny Pana, trwające dokładnie około godziny.

Jakakolwiek byłaby natura widzenia bez odczucia zmysłów, zdają się nasuwać z prostego punktu widzenia psychologicznego wątpliwości. Były to jednak nawiedziny przynajmniej w znaczeniu łaski, jedynej w swoim rodzaju i decydującej o jego nawróceniu. Dziwna to rzecz a zarazem bardzo naturalna – to nawrócenie – jeśli rozważymy,że ścisła praktyka religijna zaczęła się dopiero po roku zwłoki. Morente wyjechał ze swą rodziną do Argentyny. Nauczał ze zwykłym sobie wigorem i sumiennością filozofa, która nie odpowiadała już jego aspiracjom.

„Codzienne kłamstwo nauczania na wyższej uczelni filozofii agnostycznej było dla mnie przyczyną nieustannego cierpienia” – wyznał mi, gdyśmy się zobaczyli.

Ale oprócz wspólnej modlitwy z dziećmi w dniu ich powrotu – modlitwy, która napełniła zdziwieniem i szczęściem zarazem, nie praktykował. Jednakże Boska rana pogłębiała się. Nowy paradoks – do duszy jego wślizgnęła się nawet myśl o kapłaństwie. Zwierzył się z niej biskupowi Madrytu, Leopoldo Eijo y Garay, dawnemu swemu koledze z akademii, wówczas uchodźcy przebywającemu w Vigo. Szybko zdecydowano powrót. Po odbyciu tournee z konferencjami przez Amerykę Południową, co miało dostarczyć mu funduszów na podróż, wsiadł ze swymi bliskimi na okręt dnia 9 czerwca 1936 r.

28 tego samego miesiąca, wyspowiadał się u swego biskupa, a nazajutrz przyjął swoją „drugą Komunię św.” „W dwa i pół miesiąca potem, 10 września 1938 r., wstąpiłem do klasztoru Ojców Miłosierdzia z Poyo i rozpocząłem swe przygotowywanie do kapłaństwa. Taki jest koniec jego wzruszających zwierzeń.

Seminarzysta i kapłan.

W tej właśnie chwili spotkałem go w Vigo. Nie mówiono o niczym innym jak o tym zadziwiającym nawróceniu. Wielu entuzjazmowało się nim. Inni zaś złym okiem patrzyli na tego akademika, na tego intelektualistę, liberała przebywającego u nich, jak gdyby mieli monopol dla „swojej sprawy”. Ojciec Zaragueta, ścisły filozof i człowiek na usługach dobra, towarzysz Morente zarówno na uniwersytecie jak i Akademii, zapowiedział mu swoją wizytę. Nowonawrócony zjawił się w swej nowej sutannie z czarującą prostotą: „Byłem księdza mistrzem – powiedział, a oto stałem się jego uczniem”. Jakże mógłbym tak pomyśleć o tym, który pozostawał mistrzem i teraz miał być nim jeszcze bardziej?

W trochę smutnym otoczeniu tej zielonej Galicji, „smutnej Galicji”, jak powiedział Ramon Valle-Inclán, naprzeciw Ria del Vigo, które jak gdyby jakiś fiord południowy wrzyna się głęboko w wybrzeże Atlantyku, Morente przygotowywał się szybko i pewnie do kapłaństwa. Odkrył św. Tomasza i filozofię tę, która z daleka wydawała sięmu abstrakcyjna i gołosłowna, a teraz ukazała mu się w swym bogatym i konkretnym realizmie jako prawdziwa drabina Jakubowa między dotykalnym światem ludzkim, a światem rzeczywistości transcendentalnych.

Wystarczyły dwa lata: jeden rok w Vigo, drugi w seminarium madryckim, otwartym na wszystkie wiatry po haniebnych zniszczeniach, gdzie radośnie przyjął wszystkie niewygody życia młodych studentów-kleryków.

Na naleganie swego biskupa objął na nowo katedrę ofiarowaną mu przez uniwersytet. Codziennie szedł punktualnie na wykład bez fałszywych oznak wstydu, bez skrępowania z powodu swego nowego stroju. Wpływ jego nadal pozostał wielki, a dyskrecja stała się jeszcze bardziej wzruszająca. Ale przede wszystkim modlił się, nie zapomniał o swym Gościu owej zaczarowanej nocy. Człowiek ten, który znał tak dobrze i tak wiele rzeczy, wzmacniał swe postępowanie wzwyż przez głębokie życie wewnętrzne.

W jego notatnikach czytamy: „Cóż za okropność. Dzieciństwo pobożne i niewinne, które nagle kończy się młodościąpełną przesądów, pychy i próżności. Próżne i efemeryczne sukcesy intelektualne …, komplementy i poklask mistrzów, współuczniów i przyjaciół. Wiara utracona. Pycha myśli automatycznie budującej systemy wszechświata bez Boga, lub też, co ma to samo znaczenie, z Bogiem, w którym z Boga pozostało jedynie imię. Potem jeszcze większe sukcesy. W wieku dwudziestu pięciu lat jako profesor uniwersytetu w Madrycie. Doprawdy – próżność i pycha”.

Oto jego tragedia – tragedia, z której Bóg go wyciągnął, jak sądzi, bez zasługi z jego strony. Chce korzystać z każdej pozostałej chwili by Mu podziękować. Otóż chwile te są policzone; trzeba by zadania zostały spełnione. Morente został wyświęcony na kapłana w 1940 r. Wyśpiewał swą radość, którą uważał za niezasłużoną, w pierwszej swej Mszy św., o której tyle marzył. Wzięły w niej udział córki (młodsza była wówczas postulantką u Pań od Wniebowzięcia przy ul. Valasque), wnuki i przyjaciele, koledzy i uczniowie. Było to wydarzenie wielkie dla całego Madrytu. Dla niego było to dobijanie do upragnionego – wbrew wszelkiej nadziei – portu. Ale niedługo pozostawał w przystani. Zbliża się bowiem ostatnia przeprawa.

Piewca chrześcijańskiej Hiszpani.

Od 1938 do 1942 r. Morente kontynuuje wykłady, mnoży swe pisma i konferencje. Zapamiętajmy niektóre z nich: „Idea Hiszpanii” /1938/, „Najwyższy Pontyfikat a Hiszpania”, „Próba filozofii historii Hiszpanii” /1942/.

Już nie pisze dla samego pisania, ale by służyć sprawie. Chce stworzyć definicję Hiszpanii i hiszpańskości, która jest jej istotą. Ona to przebywając morza stworzyła mocny świat i „więź braterstwa duchowego” między mówiącymi tym samym językiem – więź niedotykalną i niewidzialną, niematerialną, ponad czasową.

Hiszpańskość, człowiek hiszpański – to ulubiony temat generacji 1898 r. od Unamuna do Ramiro de Maeztu y Whitney.

Morente szuka wspólnych mianowników. Oto one: „poczucie transcendentalności życia i dążenie do ogołocenia duchowego – źródła tego głębokiego ascetyzmu i mistycyzmu, który tak dobrze wyraża dusza katolika, a który pozostaje w tajemnym stosunku, jakby w rodzaju dawno ustalonej harmonii z duszą hiszpańską. I w myśli Morente powstaje wspaniały symbol „Rycerza chrześcijańskiego”, tego „Caballero”, którego dała nam poznać historia i literatura hiszpańska.

„Dynamizm ascetyczny, który stanowi najprawdziwsze dno duszy hiszpańskiej, wyraża się w sposób godny podziwu w wojennych cechach Rylena, posłańca wielkich spraw, obrońcy dobra, ścigającego zło, wielkodusznego wobec przeciętności, mężnego, rozważnego, wstrzemięźliwego i prowadzącego ascetyczne życie – oto rycerz chrześcijański Hiszpanii”.

Morente widzi wówczas, jak sam mówi, na jak złe drogi sprowadzili lud hiszpański w XVIII i XIX wieku Hiszpanie, często ożywieni dobrymi intencjami, ale zapominający o tej chrześcijańskiej istocie „hiszpańskości”. Myśli tu zresztą bez goryczy o swych mistrzach. Sam był także z tych zabłąkanych. Teraz odnalazł swą prawdziwą drogę. Chce jej nauczyć innych i poświęca temu ostatnie lata, oto jak zwraca się do młodych: „Hiszpania ufa i może ufać z mocną nadzieją na przyszłość. W swojej grze historycznej postawiła one na dobrą kartę: związała się niezłomnym postanowieniem z Chrystusem. A Chrystus jest zawsze w końcu tym, który tryumfuje, kimkolwiek byłby ten, kto zdaje się zwyciężać. I aby Chrystus tryumfował, Hiszpania nie potrzebuje nic innego, jak spokojnie rozwijać swąprawdziwą osobowość – bez gwałtowności i bez zwlekania, ale na sposób prawdziwego chrześcijanina, który nosi w swej duszy płodny pokój sprawiedliwości. Już połowa świata jest zjednoczona z nami braterskimi więzami rasy, krwi i wiary. Pozostańmy wewnętrznie złączeni z jednej strony z Kościołem Chrystusowym, a z drugiej strony z tym „wspólnym światem”, jaki tworzą narody o kulturze hiszpańskiej, w których płyną wielowiekowe jej soki. Jesteśmy zjednoczeni z naszymi braćmi z Ameryki, przez krew, język, a przede wszystkim przez religię.

Jedność religijna jest najsilniejszą więzią jaką moglibyśmy wykorzystać dla jedności rozproszonych członków „hiszpańskości” … Gdyby pewnego dnia wszystkie młode pokolenia hiszpańskie ze wszystkich stron wzięły się za ręce by podźwignąć ku niebu całe chrześcijaństwo pod wodzą modlącego się i walczącego Kościoła, ten dzień byłby początkiem nowego okresu chwały wspaniałości w doczesnej historii Rycerza Chrześcijaństwa”.

Ku Bogu.

Od grudnia 1940 r. do grudnia 1942 r. ojciec Garcia Morente był profesorem na uniwersytecie w Madrycie i kapelanem Kolegium Pań od Wniebowzięcia, gdzie córka jego była zakonnicą. Służył swymi wykładami Akcji Katolickiej i uniwersytetom prowincjonalnym, które również uciekały się do jego talentu wykładowcy. W kaplicy św. Ludwika Francuskiego, w tych latach żałoby, wygłosił na moją prośbę kazanie po francusku o powołaniach, właściwych różnym narodom chrześcijańskim – kazanie, którego echo jeszcze rozbrzmiewa w naszych sercach i z miłością pozdrowił Francję.

Miał przeciwników wśród tych, którzy zostali przez niego opuszczeni, a którzy mu tego nie przebaczyli i wśród tych, do których przyszedł, a którzy go nie zrozumieli. Ci, którzy bez namiętności ani uprzedzeń towarzyszyli mu w tej egzystencji przepełnionej miłością, modlitwą i pracą, wiedzieli, że dokonało się wielkie dzieło i to wystarczyło ludziom prostym – tym, którzy na szczęście nie mają „głowy do polityki”. Ileż cennych rad, mądrych zdań otrzymali w jasnym gabinecie u Pań od Wniebowzięcia przy ul. Valasque. Tu zebrał Morente wszystkie swe wspomnienia, a zwłaszcza wszystkie swe książki, które tak długo zapełniały jego mieszkanie przy ul. Ramona do la Cruz. Dawni jego studenci lubili tam się spotykać, gdyż jeśli strój jego się zmienił, jeśli wiara zagarnęła duszę ich przyjaciela, to serce jego, jego wrodzona delikatność pozostawały te same i po prostu tylko uszlachetnione przez łaskęChrystusową. Jego osobiste notatki, zeszyty z zapiskami, listy – wyjawią nam czym były te krótkie lata kapłaństwa, tak dobrze wypełnione. Przechodząc koło tej drogi zerwijmy z niej kilka kwiatów. Do jednej ze swych córek pisze na krótko przed swym wyświęceniem te wiersze, które dobrze oddają pobożność jego ostatnich lat: „Do widzenia, moja córko, proszę Boga by ci dał wiele odwagi byś śmiałym krokiem weszła w wewnętrzne życie ducha. Jeśli zaczynasz smakować w dobrej modlitwie myślnej, będziesz bardzo szczęśliwa. Mówię ci to z doświadczenia. Codzienna godzina swobodnej i intymnej rozmowy z Bogiem, Panem naszym, tak napełnia duszę, że wszystko w końcu wydaje się nieskończenie proste, łatwe i bez znaczenia”.

Do tej zaś, która ma zostać zakonnicą, skierowuje te słowa: „Moja najdroższa córko, oto zbliża się szczęśliwy dzieńtwej profesji tak, że prawie dotykamy go już ręką. Jakkolwiek byłabyś wzruszona wewnętrznie, wiedz, że ja jestem niemniej wzruszony od ciebie. I nie możesz wyobrazić sobie jakiej pociechy doznaję myśląc, że oddasz sięcałkowicie Bogu, że będziesz oblubienicą Pana Naszego Jezusa Chrystusa i że wejdziesz w szeregi tych świętych dusz, które żyją jak chóry aniołów, ze spojrzeniem utkwionym wyłącznie w ogromnych oczach tego, który widzi, czyni i kocha wszystko. Z mojej strony nie mogłem z woli Bożej opuścić całkowicie świata (prawdę mówiąc, trzymam się już na nim jedną nogą), ale słodką radością napełnia mnie myśl, że ty będziesz mnie zastępować i że zbliżysz się jeszcze bardziej do Boga”.

Oto klimat duchowy, w którym zanurzony jest człowiek, którego widzieliśmy tak dalekim od wiary chrześcijańskiej, ale mówiąc prawdę, którego serce nie było nigdy zepsute, dobroć zaś przygotowała w jego duszy miejsce, które miała zająć miłość nadprzyrodzona … był gotowy do ostatniego etapu …

7 grudnia 1942 r. po udanej operacji chirurgicznej, gdy nic nie budziło niepokoju jego otoczenia, znaleziono go w łóżku martwego. Poprzedniego dnia pobożnie przygotowywał się do swej Mszy św. o Niepokalanym Poczęciu, kilka dni przedtem napisał: „Wystarczy znać Chrystusa by Go kochać. Wystarczy otworzyć oczy i patrzeć na Niego …”. Znalazł „światłość prawdziwą” i wreszcie zwolniony ze służby mógł iść na spoczynek u boku swego Gościa owej nocy, w której stał się jego Przyjacielem.

Bibliografia.

Podstawowe dzieła Manuela Garcia Morente są przytoczone w opowiadaniu. Można też znaleźć jego: „Lectiones preliminares de filosofia aux Losade w Buenos Aires /1943/, „Introduction a la Filosofia” wyd. przez Zaraqueta w Madrycie /1943/, Idea de la Hispanidad nowe wydanie Madryt 1947 r. Piękna książka Ojca Iriarte S.J. „El Profesor Garcia Morente Sacerdote” jest dotychczas jedyną pracą pozwalającą na głębsze studium nad postacią tego profesora konwertyty.

Biskup Pierre Jobit doktor filozofii, dawny członek szkoły Wyższych Studiów Hiszpańskich w Casa Valasque de Madrit, jest dyrektorem Ośrodka Studiów i Badań Ibero – Amerykańskich Katolickiego Instytutu w Paryżu. Uczeń i przyjaciel Garcia Morente, który przewodniczył obronie jego tez doktorskich „Krauzyści”,Nie wydane listy Sens del Rio” /Boccart 1936/.

Ogłosił również: „Hiszpania i Hiszpańskość” /Rovue de Jenues 1948/, „Lecomtes de Lisle” i „Złuda rodzinnej wyspy” – dzieło uwieńczone przez Akademię Francuską, prace o Hiszpanach „Hiszpańskie źródła o św. Franciszku Salezym”, „Prekursor św. Franciszka Salezego, Brat Diego d’Estella” itd.

 

Archiwum KWPZM

 

Wpisy powiązane

Żynel Apoloniusz OFMConv, Święty Bonawentura – „Drugi Założyciel” Zakonu Franciszkańskiego

Sowulewska Weronika OSB Cam, Kim był Św. Romuald?

Soras Philippe, Wielcy konwertyci. Ze „Standard Oil” do klasztoru. Kenyon Bede Reynolds (1892 -1989) OSB