Lory Maria-Joseph, Wielcy konwertyci. Syn chrzestny Leona Bloy’a. Pieter van der Meer de Walcheren (1880-1970) OSB

 
Maria-Joseph Lory

WIELCY KONWERTYCI. SYN CHRZESTNY LEONA BLOY’A.
PIETER VAN DER MEER DE WALCHEREN (1880-1970) OSB

 

Pewność szczęścia.

Za pierwszych dni panowania królowej Wilhelminy wzrastał młody pisarz holenderski, który myślał, że będzie szczęśliwy. Urodzony w Utrechcie w 1880 r. w środowisku intelektualnym i bardzo zamożnym, otrzymał studia klasyczne na Uniwersytecie w Amsterdamie. Przystojny, dobrze zbudowany, wykształcony, poślubił dnia 18 czerwca tę, którą miłowało jego serce – Krystynę Verbrugghe. Oczarowany patrzył, jak rośnie jego synek, jasnowłosy Piotruś. 

Było to małżeństwo artystów: on zajmował się pracą pisarską, łącząc harmonijnie słowa i idee. Ona haftowała makaty z wełnianej i jedwabnej przędzy i wystawiała swe prace w Holandii i zagranicą. Gdy mieli pieniądze, podróżowali do Belgii, Francji, Włoch; potem wracali do kraju, by żyć skromnie w małym domku na Uccle, ładnej dzielnicy Brukseli, gdzie zamieszkiwali na stałe po ślubie. Zabezpieczeni przed biedą, żyli dostatnio i szli przez życie jak się idzie przez piękny ogród.

Piotr van der Meer de Walcheren, przyszły mistrz myśli katolickiej w Holandii, nie był nawet ochrzczony.

Złuda socjalistyczna.

Nie można być jednak szczęśliwym, widząc wokoło siebie cierpiących. Przechadzając się ulicami ubogich dzielnic Brukseli, Piotr i Krystyna odkryli całą okropność mieszkań biedoty: ponure stajnie bez światła i powietrza, gdzie ludzie żyli i pracowali przez całe dnie i lata swej egzystencji bez wytchnienia … aż do chwili, gdy kompletnie ogłupieni lub też nie nadający się już do niczego, padali ze wyczerpania jak zwierzęta zaprzęgowe.

Wiele innych młodych małżeństw odwróciłoby się plecami, mówiąc sobie, że w gruncie rzeczy wszystko to razem nic ich nie obchodzi. Piotr i Krystyna nie chcieli jednak nosić tej plamy na swym szczęściu i zostali socjalistami. Protestować przeciw wyzyskowi społecznemu jest łatwo, jednak dużo delikatniejszą sprawą jest pójść między lud.

Piotr van der Meer słuchał gardłowania bojowników socjalistycznych i ich sposób głoszenia nowej ewangelii, który raził go głęboko. Dyskusja filozoficzne na zebraniach publicznych lub w piwiarni robiły na nim wrażenie ordynarnego szalbierstwa.

Zwodzono lud słowami. I oto Piotr van der Meer, człowiek kulturalny, wykształcony mieszczanin o dystyngowanym umyśle – spostrzega, że i on także nie jest w mocy dać tym ludziom odpowiedzi, której żądają. Nie zadawalał się wiedzą za dwa grosze, a sama dobra intencja też nie zaprowadziła go daleko. Zniechęcony zrobił to, co wielu innych: oddalił się od socjalizmu politycznego.

Złuda artystyczna.

Piotr myślał wówczas i nie bez racji, że powołaniem jego jest być artystą i pisarzem. Odkrywać piękno wokół siebie, odkrywać je innym – oto służba, jakiej ludzkość może od niego oczekiwać. A więc odwiedzał malarzy, muzyków, powieściopisarzy, poetów. Na początku XX wieku intelektualiści cieszyli się znaczeniem, które dziś już w pewnym sensie utracili.

Piotr, Krystyna i ich mały synek wsiedli więc do pociągu i udali się do Paryża, tego miejsca na świecie, gdzie – jak sądzili – najłatwiej mogą spotkać ludzi genialnych. Przynajmniej ci będą mogli podać im rozwiązanie niepokojących problemów. W tej epoce fermentu oczekiwano cudownej odnowy literatury i sztuki, godnej postępów czynionych przez naukę.

Para młodych Holendrów chodzi więc na koncerty, odwiedza muzea, salony, koła i biesiady literackie, gdzie kręcą się wszelkiego rodzaju pisarze mniej lub bardziej utalentowani i uważają sobie za przywilej, że mogą być wprowadzeni w te miejsca, kędy tchnie duch. Upajają się Wagnerem, który w tej epoce uchodzi za półboga; jego potężne opery, jego muzyka „chorobliwa i nieprzytomna” ma być syntezą wszystkich sztuk i zaspokojeniem jakiegoś nieokreślonego niepokoju religijnego. Niewielu tylko wiedziało wówczas, że kilka taktów Bacha czy Mozarta zawiera więcej piękna i siły, niż te rozpętane masy orkiestralne. Wagner jak alkohol podniecał ponad miarę, a w końcu osłabiał. Tego właśnie poszukiwano wówczas w tych błyskotliwych latach alkoholu – środka podniecającego, który pozwoliłby człowiekowi wyjść z siebie i zdobyć sztuczne raje opiewane przez Baudelaire, a które również podziwia namiętnie Piotr van der Meer.

Pewnego wieczoru trochę jak uczniak, który wypala po kryjomu swego papierosa, próbuje haszyszu „tej zielonej cuchnącej konfitury” i o mało nie ulega otruciu. Wkrótce przestaje brać poważnie koterie literackie, które niegdyś podziwiał z odległości, będąc w Holandii.

„Kilka dni temu byłem na zebraniu Przyjaciół Literatury i Sztuki. Pozostało mi wrażenie czegoś komicznego z tego towarzystwa malarzy, pisarzy, rzeźbiarzy, poetów różnych sław i nieśmiałych początkujących artystów o wielkich czuprynach czy też łysych głowach, panów w orderach, którzy stłoczeni w dwóch małych pokoikach, przedpokoju i kuchni ciasnego mieszkania, całymi godzinami gadali i śmiali się. Od czasu do czasu chodzę na zebrania wtorkowe do kawiarni „Ogródka Bzów”, gdzie poznałem nieprawdopodobną ilość artystów, pisarzy, malarzy, poetów. Często bawią się tam późno w nocy; z ust pijaków padają mniej lub więcej dowcipne słowa. Doprawdy, wydaje się, że dobrze jest być wśród tej bandy wibrującej marzeniem”.

Ale nadchodzi głębokie rozczarowanie. Na próżno Piotr i Krystyna przebiegają salony i pracownie; nigdzie nie znajdują iskry poszukiwanego piękna. Przeciętność panuje powszechnie. Malarze i rzeźbiarze oficjalnie są nadęci lub zmanierowani, godni pożałowania.
Wystarczy przerzucić kartki przeglądów ilustrowanych tej opoki aby to skonstatować.

Maurice Denis, George Desvallières – pracują w domu, ale niezbyt się ich odróżnia od niektórych błaznów, których szkice zachwycają i oburzają zarazem publiczność galerii. Przeżycia były zabawne i nic więcej. Jak pęcherzyki na powierzchni, czy musowanie pseudo szampana. Czego innego wymaga się od sztuki.

W miarę jak upływają miesiące, Piotr i Krystyna czują w sobie wzrastający niepokój. Nikt nie umie odpowiedzieć na dręczące ich pytania. Są karmieni pustymi słowami, jak mieszkańcy dzielnic nędzy. Spostrzegają, że są tylko dwiema godnymi pożałowania jednostkami w ogromnym tłumie intelektualistów, którzy nie umieją nadać sensu ich życiu. Ich pytania są w gruncie rzeczy tymi samymi, które stawia proletariat: dlaczego istnieje zło, niesprawiedliwość, brak równości, cierpienie niewinnych, dlaczego śmierć?

W tym czasie umiera matka Piotra w lęku wobec „tamtego” świata. Protestantka o nietypowej postawie religijnej, była właściwie agnostyczką i syn, który bardzo ją kochał, nie może wyzbyć się udręczenia, myśląc o tym, co stało się z jej duszą.

Przez jakiś czas pociąga go Nietsche: „Nie ma ani dobra, ani zła, gwiżdżemy na wszystko i na wszystkich – wykrzykuje – a jeśli trzeba zdobyć coś, co mogłoby uczynić życie godnym choćby przez kilka chwil, działajmy z cynizmem i twardą bezwzględnością”.

Kto zbliżył się kiedykolwiek choć na pięć minut do Piotra – mógł się tylko uśmiechnąć, czytając tę naiwną tyradę. W roku 1909 było już jasne, że nie był on zrobiony z drzewa, z którego wyciosuje się nadludzi, ale raczej z tkaniny, z której robi się świętych.

Rozpacz.

I oto powoli, skrycie, jak atak febry, skrada się rozpacz. Jakże daleko pozostało szczęście ubiegłych lat.

„Człowiek jest istotą absurdalną. Czuję wokół nas nieprzeniknione ciemności i chcę widzieć. Dlaczego nie mogę zadowolić się tym, co jest tu przede mną dotykalne, ograniczone, rzeczywiste? Dlaczego umysł mój przywołuje nieskończoność, wieczność? A jednak czy to moja wina, że te pytania powstają we mnie jak burza, że szukam rozwiązań, które mnie całkowicie niepokoją? Można tylko wyć w tym niepokoju, albo uciec w śmierć”.

Umknąć za wszelką cenę przed zgniłym światem, ustąpić przed zawieruchą nicości, uciec się do samobójstwa, które położy kres tym wszystkim dręczącym pytaniom – wszystko to dzisiaj ma swoją nazwę.

Na pół wieku przed egzystencjalistami Piotr van der Meer, jak jego przyjaciel Jakub Maritain, przeżył okropności zamętu wewnętrznego. W tym czasie szczęśliwego optymizmu i scjentyzmu odczuwał on głęboki brak bezpieczeństwa ludzkiego „esse”, przeżywał „tragiczne piętno, przerażające opuszczenie człowieka samotnego pośród światów”, podobną do Pascala udrękę duszy między dwoma przepaściami.

Jak uznać, że wszystko miałoby być rezultatem ślepego determinizmu lub zbijającego z tropu przypadku? Jak na przykład wytłumaczyć szczęśliwe spotkanie dwojga kochających się ludzi? Mogłaby się zdarzyć bardzo dobrze taka okoliczność która nie przeszkodziłaby pogodnemu, młodemu, uśmiechającemu się człowiekowi odkryć „przypadkiem” w Brukseli delikatną, złotowłosą dziewczynę.

Najmniejsze zdarzenie, najdrobniejsza przeszkoda, opóźnienie lub przyśpieszenie jednej minuty mogłoby nas zatrzymać z dala od siebie na zawsze … Ta myśl przejmuje mnie lękiem. Tak bardzo czuję, że trzeba było bym znalazł ciebie, która jesteś moją radością, uderzeniem mego serca. Musieliśmy się odnaleźć; byliśmy ku sobie prowadzeni. Prowadzeni przez kogo? Przez gwiazdy? Przez los? …

Nie brak było wówczas wśród ówczesnych literatów teozofów i astrologów, szarlatanów i zaboboniarzy, kutych w naukach ścisłych i „naukach okultystycznych”, gdyż jest prawdą, że ukryta w ludzkości dawna skłonność do przesądu zawsze gotowa jest wyjść na powierzchnię.

Prowadzeni przez kogo? Chrześcijanie wymawiali słowa Opatrzności, Imię Boga, lecz Piotr i Krystyna nie są chrześcijanami. Kościół Katolicki nie cieszy cię uznaniem u intelektualistów, z którymi się widują. Uchodzi on za instytucję zacofaną, perfidną i ograniczoną dręczycielkę, potężną i podłą zarazem.

Nasi młodzi Holendrzy podzielają te uprzedzenia, ale przeciwnie niż niektórzy z góry potępiający doktrynę, której nie zadali sobie trudu zbadać – mają oni dobrą wolę i nie odmawiają Bogu możliwości pozostawienia im swej szansy.

„W ciągu wieków Kościół Katolicki dawał ludziom pewną pociechę i odpowiadał na pytania, które mu stawiano. Dlaczego więc w końcu nie zbliżyć się do niego choćby tylko przez ciekawość? Jeśli to nic dobrego, to również nic złego. Kilka dni rekolekcji wydają się być dobrym nowym doświadczeniem, o które warto by się pokusić”.

Piotr udaje się więc do trapistów w Westmalle trochę tak, jakby szedł do klasztoru buddystów. Przyjęcie przez mnichów, cisza, atmosfera spokoju, nocne oficjum – wstrząsnęły nim. Objawił mu się nowy świat, świat dusz.

„Znieruchomiały słuchałem. Śpiew psalmicznych wersetów szedł ku mnie jak potężne i dźwięczne fale morskie; ten chór głosów męskich wciągał mą duszę w olbrzymią przestrzeń światła. Świat śpi, a tam przede mną, w słabo oświetlonej przestrzeni, ludzie czuwają, śpiewają i modlą się. Czy to ja się mylę, czy oni są wariatami? Kto na słuszność: Anatol France, Renan, Zola, Nietsche … czy ci mnisi modlący się samotnie i poświęcający się wśród nocy za zbawienie nieświadomego świata?”

Turyści Pana Boga.

Nagle spada jak z nieba znaczna suma pieniędzy. Z początku zamierzają złożyć ją w banku, aby przyniosła odpowiedni zysk. W owych czasach robiło się wiele oszczędności, a podróżowało się mało. Artystyczne małżeństwo postanawia jednak jechać do Włoch. Zwiedzają Wenecję, Florencję, Padwę, Asyż i Rzym. Rodzina van dar Meer’ów zostaje zaproszona na Mszę św. pontyfikalną w Bazylice św. Piotra. Imponujące widowisko robi wielkie wrażenie na młodych ateuszach.

„Nie może być prostą grą cały ten święty przepych. Szukam jego sensu. Musi gdzieś istnieć rzeczywistość, której widzialnymi znakami są te wszystkie rzeczy. Nie może to być tylko złudzenie oszukańcze. Wszystko byłoby wówczas na próżno. Samo życie byłoby wstrętną farsą, ale nie mogę tak myśleć, byłoby to zbyt absurdalne”.

Sama Opatrzność pokazuje im pierwotną sztukę włoską. Przed freskami Giotta odkrywają przepełniające ich uczucia piękna.

„Pełnia miłości Maryi i Jezusa … Wiele godzin pozostaliśmy w małej kapliczce głęboko wzruszeni i radośni. Zacząłem rozumieć, że jedynym przedmiotem sztuki powinien być Bóg”.

Za pomocą tej właśnie sztuki Bóg ukazuje się powoli obu miłośnikom piękna. Tygodnie i miesiące żyją atmosferą istotnie i tradycyjnie katolicką; nawiedzają kościoły, asystują pięknym i gwarnym ceremoniom, których głębokie znaczenie powoli odsłania się przed nimi. Pobożność włoska nie razi tych ludzi północy – wprosi przeciwnie. Czują w niej coś żywego, wesołego, autentycznego. Ich mały pięcioletni Piotruś nie nudzi się nigdy w kościele i z uwagą bierze udział w nabożeństwach. Rodzice zaskoczeni są mądrością tego smyka, który po powrocie do Belgii zapytał: „Mamo, dlaczego nie chodzimy nigdy tutaj do kościoła tak, jak we Włoszech?”

To niewinne pytanie daje im do myślenia więcej niż błyskotliwe odpowiedzi słyszane niegdyś w Paryżu. Nie są już tymi samymi ludźmi: odkryli religię katolicką. Przyglądają się jej od zewnątrz jako artyści, nie mając zamiaru do niej przystąpić, ale uprzedzenia ich bardzo się zmniejszyły, odtąd chodzą na nabożeństwa do benedyktynów w Paryżu i odkrywają w liturgii cudowną syntezę wszystkich form sztuki.

„Wszystko tu jest piękne i ładne” – mówił Baudelaire, marząc o nieprawdopodobnym raju ludzkości. Ład, piękno i spokój – czy to wszystko nie było udziałem tych zakonników św. Benedykta, otrzymujących prawdziwą zapłatę za swe życie pełne wyrzeczenia?

Zły duch krąży wokół dusz, aby je pożreć; posiada tysiąc sposobów by przeszkodzić duszy w odnalezieniu Boga. „Niechaj przybliży się tak bardzo, jak tylko może; niechaj bawi się symbolami, liturgią, mistycyzmem; niechaj flirtuje ile chce z praktyką religijną, aby tylko nie przekroczył rzeki chrztu”.

Niektórzy pozostają całe życie interesującymi się sympatykami, nie mogąc się nigdy zdecydować – jak kule bilardowe, które wahają się chwilę nad otworem aby w końcu weń nie wpaść.

Piotr van der Meer powziął ważną decyzję: postanowił iść do Leona Bloy.

Leon Bloy.

Straszny ten pamflecista nie był sławny w tym okresie. Miał bardzo niewielu czytelników i uchodził za nietolerancyjnego i niebezpiecznego osobnika. Nie lubiano tego katolika, który rzucał obelgi nie tylko na masonów, zepsutych burżujów, ale, co jest rzeszą niedopuszczalną, na katolików w ogóle, a księży w szczególności. Oznajmił wszem wobec: „kto nie jest świętym, ten jest świnią”. Zgodzono by się na to w średniowieczu, ale nie na początku XX wieku, w samym środku Paryża, w kołach literackich, w „Ogrodzie Bzów” – było to nie do zniesienia. Bloy więc był powszechnie nie cierpiany.

Groźny pisarz o białych włosach i gęstym siwym wąsie przyjął młodego pisarza holenderskiego z niespodziewaną słodyczą. Rozmawiali długo, bez zadrażnień. Gdy Piotr oznajmił mu, że choć wstrząsają nim jego książki, nie jest jednak katolikiem – Bloy odpowiedział tylko: „przyjacielu mój, jeśli nie jesteś jeszcze katolikiem, to jesteś w błędzie”. W przeciwieństwie do wielu ludzi drażliwych, Piotr nie rozgniewał się. Miał dość mądrości na to, by uniknąć próżnej dyskusji teologicznej i pomyślał pokornie, że ten stary nieprzejednany człowiek wiedział o tym może lepiej niż on sam. Rozważył jego idee, absolutnie wyprowadzające z równowagi człowieka niewierzącego.

„Ten człowiek ma coś do powiedzenia i mówi to w sposób wspaniały … dla niego jedna tylko rzecz istnieje naprawdę – to Bóg. Jakim pięknym gniewem i jaką żarliwą miłością goreje to serce. Jestem pełen podziwu dla tego żaru. On ma wiarę. Czasem wydaje mi się on kimś więcej niż tylko poetą, gdy wykłada przede mną wśród błyskawic przedziwne piękności świata duchowego. Mną, niedowiarkiem dobrej woli, niedowiarkiem na powierzchni duszy.

Jednakże nie można sądzić, że widok Leona Bloy’a czynił cuda. Cały rok minie zanim Piotr wróci by zapukać do drzwi starego pisarza na Montmartre. Tymczasem szuka, walczy, zagłębia się w Biblii i zbiera dokumenty o tej religii, która jest mu obca; czyta już teraz tylko dzieła religijne. Wszystko inne wydaje mu się mdłe. W Paryżu mówi się wiele o jednolitości młodego obiecującego pisarza Jules Romains. Rok temu Piotr byłby wpadł w entuzjazm. Teraz nastawia się nieufnie. Nie na tych stronicach szuka obecnie piękna.

„Piękno – wyrywa mu się okrzyk – piękno jest zawsze tragiczne, gdyż jest śpiewem pozbawienia”. Przeczuwa dramat ludzkości: pozbawianie widoku Boga, zawinione przez pewnych pierwszych rodziców w tajemnych dniach upadku.

11 grudnia 1910 roku Piotr powraca, by zobaczyć Leona Bloy. Cierpi.

„Już od lat błądzę wokół katolicyzmu. Tajemnicza siła pcha mnie ku Kościołowi katolickiemu, chcę widzieć jasno, co jest we mnie. Nie mogę dłużej tak żyć. Chcę zapytać jakiegoś księdza, co nam robić, bo sam nie wiem”.

Bloy przyjmuje ze wzruszeniom tego człowieka dobrej woli i powierza go pewnemu kapłanowi. Spotkanie twarzą w twarz z kapłanem, którego się tak obawiał, okazuje się cudownie swobodne. Piotr otwiera przed nim zupełnie swoją duszę. Teraz wszystko jest już łatwe.

„Jakież to dobroczynne wzruszenie patrzeć w spokojne i jasne oczy człowieka, który zna Boga. Wszystkie moje zastrzeżenia, jakie wygłaszam, wydają mi się absurdem w samej chwili ich wymawiania”.

Kapłan kładzie mi do serca katechizm i każe się modlić, a katechumen błaga ze wszystkich swych sił Syna Dawidowego, by się nad nim zmiłował: „Panie, daj, abym przejrzał”.

Chrzest.

Nastąpiły dni walki i niepokoju, dni niepewności. Piotr i Krystyna walczą z ostatnimi wątpliwościami, znoszą ostatnie ataki złych mocy, które chcą przeszkodzić im w biegu do Boga.

„Odwaga mnie opuszcza. Znów wpadam w ciemności; są to okrutne chwile. Dusza moja leży ranna śmiertelnie, bełkoce modlitwy jak umierający”.

Ci, którzy musieli walczyć o swe nawrócenie, a przynajmniej o zachowanie wiary, znają te straszne momenty, gdy dusza zdaje się być sama lub rzucona na łup złudzeń. Jest to próba siły, w której tylko wytrwali zwyciężają.

Piotr van der Meer trzyma się. Holendrzy uchodzą – i słusznie – za wytrwałych; nigdy nie porzucają tego, co przedsięwzięli. Leon Bloy podtrzymuje swego przyjaciela, który ma zostać jego chrzestnym synem: daje mu do czytania życie siostry Anny Katarzyny Emmerich, której wizja stanowi istotną wartość, jakby żywą złotą legendę.

25 lutego 1911 r. Piotr otrzymuje chrzest w kościele św. Medarda, niezbyt pięknym lecz sławnym, gdzie 20 lat temu spowiadał się po raz pierwszy w życiu Paul Claudel.

„Wszyscy wchodzą. Ja tylko musiałem zostać na zewnątrz jak żebrak. Kapłan i Leon Bloy, mój ojciec chrzestny, odmawiali kolejno wersety psalmów. Jakże wzruszony odpowiadałem na zapytania rytualne. Wreszcie mogłem wejść i zostałem ochrzczony. Czułem moc poświęconych palców kapłana, oczyszczającą moc sakramentu, przenikającą moja ciało i duszę … Stałem się nagle dzieckiem czystym i bezgrzesznym. Czułem bezpośrednią łączność ze światem nadprzyrodzonym …”

Jednocześnie ze swym ojcem mały Piotruś otrzymał także chrzest i był potem obecny na ślubie swoich rodziców.

Wszystkie te fakty opowiedziane są z wielką zwięzłością i głębokim wzruszeniem w „Dzienniku konwertyty”. Nowy syn Kościoła pisze: „Wiem teraz, co to jest głęboka chrześcijańska radość”.

Szczęśliwe lata.

Uczyniwszy pierwszy krok. Piotr, Krystyna i mały Piotruś ruszają w nowy świat. Każdy dzień przynosi im odkrycie, każda spowiedź, każda Komunia św. – wzbogacenie. Poznają piękno cyklu liturgicznego. Przechodzą też charakterystyczne próby nowo nawróconych: niesmak, niepokój, bezład duchowy, ofensywne nawroty starego nieprzyjaciela, który stara się zdobyć na nowo słabe jeszcze dusze.

„Straszna jest ta zła moc, która ogarnia znienacka wasz umysł. Czuje się, że przychodzi z zewnątrz; nic nie możecie rozeznać w ciemności, jakby w złym śnie, jesteście wydani nieznanej sile”.

Dawni przyjaciele nic nie rozumieją z tego nawrócenia i odwracają się. Niektórzy piszą bardzo przykre listy. Traktuje się w nich Piotra jako tchórza i słabego człowieka, wyraża się ból, że tak sympatyczny i inteligentny człowiek dał się złowić w pułapkę księży, mnichów i karierowiczów, skrycie kierowanych – każdy wie – że przez jezuitów.

Czyż nie jest bardziej po ludzku, szlachetniej, tragiczniej – szukać prawdy samemu u Hegla, u Nietschego, we wszystkich doktrynach, niż uważać, że się ją otrzymało gotową jak wulgarny produkt na rynku?

Ale Piotr i Krystyna jeśli tracą przyjaciół, to znajdują też nowych o wielkiej wartości, jak: Leona Bloy, jogo żonę i ich córki, Jakuba i Raissę Maritain’ów, podobnie jak on chrzestne dzieci starego pamflecisty, Piotra Termier i jego rodzinę, w szczególności jego córkę Joannę Boussae-Termier, Ernesta Psychari, malarzy Desvalieres i Rounault, krótko mówiąc – wszystkich tych pisarzy i artystów, o których mówi Raisse Maritain w swych „Wielkich przyjaźniach”.

Piotr van der Meer opisuje również o tych „Wielkich przyjaźniach” w pięknej książce „Bóg i ludzie”, będącej dalszym ciągiem „Dziennika konwertyty”, gdzie opowiada dzieje trzydziestu lat, które nastąpiły po nawróceniu.

Na początku stulecia nigdy by nie przypuszczano, że wśród katolików istnieje tyle pierwszorzędnych charakterów i inteligencji. Nawrócenie Piotra i Krystyny przypada jednocześnie z cudownym odnowieniem Kościoła katolickiego, zbijającym z tropu tych, którzy prowokowali nieodwracalny jego upadek.

Lata poprzedzające wojnę 1914 r. były dla nowo nawróconych okresem wtajemniczania i przystosowania się do życia chrześcijańskiego. Jednocześnie ich mała rodzina powiększyła się. Dnia 10 listopada 1912 r. urodziła się Anna Maria /Anne-Marike/, a 17 października 1915 Jean François.

W czasie wojny Piotr van der Meer był dziennikarzom – korespondentom w Paryżu na usługach dziennika holenderskiego „De Maasbode”. Miał okazję odbyć objazdy frontu, napotkać ciekawych ludzi jak Ilia Erenburg, który pewnego wieczoru marcowego 1917 r. wyjawił mu cały zasięg rewolucji październikowej.

Świat cierpiał wśród lęku i okropności. Również Piotrowi i Krystynie nie oszczędzono próby: 3 listopada 1917 r. stracili swego starego ojca chrzestnego, a 30 grudnia nagle, w ciągu jednej nocy zmarł mały Jean-François. Samego opisu tej śmierci nie można czytać bez łez. 11 listopada 1918 r. Piotr van der Meer i jego rodzina powrócili do Holandii.

Lata pracy i cierpienia.

W Oosterhout, potem Helmond, ojciec rodziny zajmował się różnymi pracami literackimi i wydawniczymi. Dzieci rosły. Piotruś wstąpił do seminarium duchownego, potem do nowicjatu OO. Benedyktynów w Oosterhout. Jego rodzice już od dawna byli oblatami św. Benedykta.

W maju 1929 r. Piotr van der Meer miał 48 lat. Pewne poważne wydawnictwo ofiarowało mu stanowisko dyrektora w Paryżu. Jak wielu artystów i pisarzy. Piotr i jego żona nie byli przeciwnikami nowości. Jeszcze raz przeprowadzili się i osiedlili na Issy-les-Moulineaux. Holendrzy – przyjaciele obdarowali ich cebulkami tulipanów i bulwami wszelkiego rodzaju.

Od roku 1929 do 1939 r. Piotr kierował losami paryskiego Éditions Desclée de Brouwer. Było to życie interesujące, męczące, pełne odpowiedzialności, życie częstych kontaktów, w których wśród tłumu natrętów, fałszywie „natchnionych”, spotyka się od czasu do czasu prawdziwy talent pisarza godnego swego imienia.

Piotr oddał się cały tej pracy, do której był tak dobrze przygotowany. Na innej płaszczyźnie również nie przestawał iść coraz wyżej; komunikował codziennie, czytał brewiarz, spotykał się w gronie przyjaciół swych z apostołami i mędrcami. Dwoje jego dzieci odznaczało się szczególną pobożnością. Anna-Maria wstąpiła do nowicjatu Benedyktynek w Oosterhout, Piotruś zaś przeszedł jeden po drugim wszystkie etapy kapłaństwa. Od dnia swego chrztu pragnął zostać kapłanem. Była to dusza o promiennej prostacie, umiejąca okazać we wzruszający sposób swe, coraz to nowe, zadziwienie wobec dobroci Bożej. Dnia 1 lutego 1933 r. telegram przyniósł rodzicom wiadomość o jego nagłej śmierci. W ciągu kilku tygodni padł łupem wielkiej epidemii. Odszedł pogodnie jak święty.

Ofiara Abrahama.

Odtąd jedno miejsce w chórze było puste. Dlaczegóż więc nie pójść tam, by zastąpić swego syna? – taka myśl zakiełkowała w duszy Piotra van der Meer’a. Żona jego miała tę samą myśl. Te dwie dusze tajemniczo zjednoczone w miłości i cierpieniu ofiarowały się Bogu w tym samym wspólnym porywie. Kościół nie zabrania tej nadludzkiej a wzniosłej ofiary.

W oczach prawa Piotr i Krystyna byli małżonkami od 18.VI.1902 r. i w oczach Kościoła od 25 lutego 1911 r. – 31 lat wspólnego życia.

Postanowili wstąpić – on do klasztoru w Oosterhout, by zastąpić tam syna, ona do Benedyktynek w Solesmes. Zuchwałe było to postanowienie dwóch istot, które oddawszy Bogu wszystkie swe dzieci, chciały Mu ofiarować szczęście swego życia. Przeżywają gorsze niż śmierć godziny rozdarcia – godziny zwątpienia i niepokoju. Najlepsi przyjaciele nie wiedzą, co o tym sądzić i w głębi ducha ganią to heroiczne szaleństwo.

Separacja w końcu września 1933 r. Sprzedają meble, odstępują dzierżawę owego domu Jakubowi Madaule, rozdają wszystko co mają, dzielą między siebie swe książki. Odbywają ostatnią pielgrzymkę do La Salette, ukochanego Sanktuarium Leona Bloy, powracają do Oosterhout, aby brać udział w pierwszych ślubach swej córki, modlą się na grobie Piotrusia, potem po powrocie do Paryża – na mogile małego Jean-François. W tych godzinach cierpienia Piotr pisze: „Jesteśmy jak za pierwszych dni naszego zjednoczenia pewni, zanurzeni w wielkim świetle szczęścia”.

30 września spotykają się przed drzwiami wielkiego klasztoru w Solesmes; ostatni pocałunek i drzwi się zamykają. Można by nakreślić wiele romantycznych stronic o tym pożegnaniu gorzkim jak śmierć, a jednak pełnym pokoju. Piotr zadawala się opowiadaniem faktów. Krystyna będzie się nazywała odtąd siostrą Rozeliną, on zaś bratem Mateuszem. 24 października otrzymuje swój czarny habit, szkaplerz i pas skórzany.

Oto Piotr jest sam w celi. W ramach tej małej przestrzeni zamknięty jest wszechświat. Nowy benedyktyn modli się, czyta, pisze. Z ciągle nową radością nagina się do wymagań dyscypliny tego zakonu, surowej i słodkiej zarazem. W pewnych godzinach zamiata aleje, a czasem porządkuje mogiły na cmentarzu. Na grobie syna zatrzymuje się chwilę a potem wraca do pracy. Myśli o siostrze Rozelinie, z którą jak sądzi rozstał się aż do śmierci. Każdy dzień ponawia jego ofiarę.

Po 18-tu miesiącach takiego życia ojcowie Opaci Solesmes i Oosterhout są zaniepokojeni. Siostra Roselina niknie w oczach. Brat Mateusz, silniejszy z natury, przechodzi jednak bardzo wielkie cierpienia moralne. Opaci obu klasztorów są zgodni w opinii: wystarcza ofiara.

Tak jak niegdyś Bóg zażądał od Abrahama nadmiernej ofiary, ale nie zgodził się na jej dopełnienie, tak teraz nie godzi się na dłuższe rozdzielenie tych, którzy doszli do szczytu wyrzeczenia. Trzeba więc, by Piotr i Krystyna wrócili do świata i podjęli swe wspólne życie. To postanowienie zostaje podane im do wiadomości.

„Wielki spokój zstąpił na mnie” – mówi Piotr – ulga nagłego i cudownego uzdrowienia z tego bólu, który nie opuszczał mnie ani na godzinę w ciągu tych 18-tu miesięcy. Ucałowałem rękę Ojca Opata. Wzruszony podniósł mnie i ucałował”.

Piotr znalazł Krystynę leżącą w łóżku, niezdolną do podniesienia się. Przekroczyła granicę swoich sił. Po trzech tygodniach rekonwalescencji mogła znów chodzić i podjąć trud normalnego życia. Zaczęła się nowa wiosna.

Pokój wieczoru.

1939-1940 … 1944 r. Europa przechodzi najgorszy w swojej historii kryzys. Piotr van der Meer i jego żona wrócili do Holandii i cierpią ze swym narodom w zjednoczeniu ze swymi przyjaciółmi z Francji, Belgii i całego świata.

Po wyzwoleniu Piotr van der Meer nie powraca już do Francji, lecz pozostaje w swym kraju, gdzie go potrzebują. W 1950 r. święci 70 rocznicę swych urodzin, otrzymuje odznaczenia ze strony papieża, królowej Julianny i króla Belgów.

Wielki pisarz katolicki został uczczony przez wszystkich.

Kraj licznych rodzin i nad obfitych powołań religijnych – Holandia – staje się stopniowo wielkim narodom katolickim. Jest więc rzeczą doskonałą, że ogólnie szanowany pisarz – świadek dawnych dni – jest obecny w kraju, by przypominać Ewangelię prostaczkom i pokornym, by opowiadać swe życie i przedziwne jego doświadczenie. Znalazł szczęście, którego tak niegdyś pragnął, ale nie naiwne i ograniczone szczęście o jakie się bije większość ludni, lecz radość chrześcijańską, która rodzi się z kontaktów z Bogiem, która rodzi się we łzach.

Piotr i Krystyna cierpieli wiele, ale ponieważ umieli nadać sens swemu cierpieniu – żyli w pokoju.

Za naszych czasów i dni, woli się świadków aniżeli kaznodziejów – to prawda.

W swych konferencjach Piotr van der Meer stera się rozbudzić poczucie daru Bożego – tego cudu, którym jest łaska działająca harmonijnie w duszach. Jak jego ojciec chrzestny Leon Bloy, lecz używając zupełnie innej techniki i środków wyrazu, przypomina uśpionym chrześcijanom wspaniałość liturgii, będącej rytmicznym oddechem Kościoła Katolickiego.

Niestrudzenie składa swe świadectwo, odpowiada na listy przysyłane do niego z 4 stron świata, stara się być przeźroczystym narzędziem Bożym. Gdy się go słucha, czasem doznaje się rozczarowania; czyż od dawna nie znamy tych rzeczy? Cóż więc mówi nadzwyczajnego ten człowiek o twarzy ascetyka? i białych włosach? I nagle, gdy wracamy do siebie, w nocy przyłapujemy się i mówimy jak uczniowie z Emaus, którzy usłyszeli Pana:

„Czyż serca nasze nie pałały w nas, kiedy do nas mówił?” I oto w r. 1954, po śmierci swej żony, Piotr wraca do Opactwa OO. Benedyktynów w Oosterhout.

W lutym 1955 r. składa swe pierwsze śluby, a 24 lutego otrzymuje tonsurę, pierwszy etap na drodze do kapłaństwa.

Wreszcie zostaje wyświęcony na kapłana 22 grudnia 1956 r. Uroczystość ma miejsce w klasztorze, gdzie córka jego jest zakonnicą.

Maria-Joseph Lory to specjalista od postaci Leona Bloy. Napisał on książkę pt.: „Leon Bloy i jego epoka”, opublikowaną po obronie na Sorbonie swej wybitnej pracy doktorskiej o „Myśli religijnej Leona Bloy’a” /1953 r./, jest to dzieło uwieńczone przez Akademię Francuską. Był profesorem w College d’Europe w Bruges.

 

Archiwum KWPZM

Wpisy powiązane

Żynel Apoloniusz OFMConv, Święty Bonawentura – „Drugi Założyciel” Zakonu Franciszkańskiego

Sowulewska Weronika OSB Cam, Kim był Św. Romuald?

Soras Philippe, Wielcy konwertyci. Ze „Standard Oil” do klasztoru. Kenyon Bede Reynolds (1892 -1989) OSB